W ostatnim czasie, jako że mam odrobinę więcej czasu wieczorami, oglądam trochę filmów
i seriali. W tym całym natłoku sieczki, którą proponuje nam telewizja, czy internet (w moim przypadku) w formie różnych platform streamingowych trudno natrafić na coś ciekawego, a równocześnie wartościowego.
Wiele filmów które obejrzałem w ostatnim czasie było nudnych, niektóre były z jednej strony w porządku, ale z drugiej…
Nie ukrywam, czegoś mi ciągle w nich brakowało. Brakowało, do momentu w którym obejrzałem film „Rocketman”, oparty na życiorysie Eltona Johna. Niby musical, niby nic specjalnego w związku z tym. No bo dobrze, bardzo lubię Jego muzykę, ale też gdybym powiedział, że jestem fanem, to najzwyczajniej w świecie zełgałbym.
Zatem, co spowodowało, że ten film wywarł na mnie aż takie wrażenie? Ano sama historia, która miała w sobie to, co lubię najbardziej w kinematografii. Mianowicie, ten film skłonił mnie do przemyśleń, siedział mi w głowie przez dobrych kilka dni.
Równocześnie, od razu rzuciła mi się analogia do filmu „Bohemian Rhapsody” o zespole
(a jakże) Queen, z głównym naciskiem na historię równie barwnego jak Elton John – Freddie’go Mercury’ego.
Zamieszczając dzisiaj przemyślenia, niekoniecznie skupiam się na samej fabule, a bardziej chciałbym skupić wzrok na obydwu głównych bohaterach. Bowiem, zarówno Elton John, jak
i Freddie Mercury są podobnie bardzo barwnymi postaciami, podobnie – są niesamowitymi talentami, aż w końcu obydwu łączy kolejna wspólna cecha – homoseksualizm. Chociaż w przypadku Freddie’go Mercury’ego to nie do końca jest prawdą, gdyż sam Freddie był biseksualny. Tym niemniej, to jest tylko szczegół. Tak naprawdę nie o to mi chodzi. A przynajmniej nie w sensie skupiania się na samych skłonnościach. Ot, każdy ma jakieś. Oni mieli takie, ja mam inne i Ty pewnie masz jeszcze inne. To nic dziwnego, bo każdy z nas jest inny.
Jaka jest inna cecha wspólna, wynikająca z homoseksualizmu? Brak akceptacji. I nie mam tutaj na myśli braku akceptacji ze strony przypadkowych ludzi, przechodniów, być może „psycho fanów”. Chodzi mi o osoby z najbliższego otoczenia, mam na myśli ich rodziny. Może jestem dziwnym człowiekiem, ale w moim świecie taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Oczywiście, można powiedzieć: „Stary, nie masz dzieci, więc skąd wiesz jak zachowałbyś się w takiej sytuacji?”. Skąd zatem wiem, że nie zachowałbym się w ten sposób?
Odpowiedź jest tak trywialna, jak dowód na naprężenie radiacyjne wg Lounghet-Higginsa…
No ok, żartowałem, ta koncepcja nie jest wcale aż tak trywialna, ale miewałem przed okularami nieco bardziej skomplikowane wywody. Dobrze, dosyć tego wtrącenia, wróćmy do rdzenia dzisiejszego wywodu J
Pomyślałem, że dobrze byłoby (przynajmniej dla zachowania jakiegoś porządku, dla poskromienia mojego wewnętrznego bałaganu, a przede wszystkim dla Twojego zdrowia psychicznego drogi Teofilu Czytelniku), gdybym najpierw opisał to jak widzę jedną postać, następnie drugą i finalnie porównał je ze sobą. Tak też uczynię.
Farrokh Bulsara (Freddie Mercury)
Pozwolę sobie rozpocząć od postaci urodzonej na Zanzibarze. Pewnie dlatego, że to do Jego głosu, muzyki zespołu Queen mam większą słabość. Ot, wybór czysto arbitralny, ale to ja tutaj jestem jedynym władcą, więc wyrzutów sumienia nie posiadam w tej kwestii J
Skoro czytasz o Freddie’m, to wypadałoby posłuchać równocześnie ich największego hitu (osobiście wolę inne kawałki, ale nie będę dyskutował z ilością sprzedanych płyt).
https://www.youtube.com/watch?v=fJ9rUzIMcZQ
Już działa na Twoich głośnikach, bądź słuchawkach? Tak? Na pewno? Dobrze, zatem rrrrruszamy.
Na początku napisałem, że Farrokh był biseksualny. Tak, gdyż zanim odkrył w sobie naturę pociąg homoseksualny miał narzeczoną. Tak przynajmniej podają różne źródła (przyznam, że w tej materii jestem jak dziecko we mgle i nie bardzo wiedziałem gdzie szukać), jak również sam film. Z samego filmu wynikało, że Rodzice frontmana Queen akceptowali narzeczoną Freddiego, niejaką Mary Austin.
Jednak, gdy do głosu doszła druga twarz Freddie’go i zrozumiał, że jednak to nie daje Mu pełni satysfakcji i spełnienia, pojawił się problem. Zwłaszcza ze strony Ojca, który już wcześniej bywał surowy i wymagający wobec Syna. Z Mamą miewał o wiele lepsze relacje, chociaż domyślam się, że to musiało być i dla Niej trudne. Nawet w Londynie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych otwartość i akceptacja dla wszelkiego rodzaju „inności” nie była na takim poziomie jak obecnie.
Tym niemniej, Rodzice szanowali Farrokh’a, a to jest bardzo ważne. Zakładam, że trudno było im się pogodzić z Jego naturą, ale nie szykanowali swojego dziecka, nie dokładali mu dodatkowych ciężarów. Myślę, że byli świadomi tego, iż jego życie tak czy inaczej nie będzie łatwe właśnie ze względu na orientację seksualną.
Podobnie zresztą było w przypadku kolegów z zespołu Queen. Pewnie nie zawsze czuli się pewnie w towarzystwie kolegi (tak zakładam), ale potrafili przezwyciężyć swoje wewnętrzne uprzedzenia (nie czarujmy się, każdy jakieś ma), schować je gdzieś głęboko w sobie i normalnie pracować. Nie oszukujmy się. Gdyby było inaczej takie utwory jak Bohemian Rhapsody, Don’t stop me now, Love of my life i wiele, wiele innych zwyczajnie by nie powstały.
Drogi czytelniku, zapewne jeszcze piosenka kryjąca się pod linkiem jeszcze trwa, więc spokojnie ją dosłuchaj, nim przejdziesz do drugiej części. Nie ma sensu przerywać sobie seansu muzycznego. Są rzeczy ważne i ważniejsze J
Reginald Kenneth Dwight (sir Elton Hercules John)
Cóż, skoro ten fragment tekstu odnosi się do Eltona Johna, to idąc zgodnie z tytułem tego wpisu, myślę że warto taki też kawałek zaserwować (chociaż inny utwór tego wykonawcy jest mi bliższy).
https://www.youtube.com/watch?v=DtVBCG6ThDk
Podobnie jak w poprzednim fragmencie wpisu, chciałbym skupić się na postaci, którą porównuję. I tutaj pojawia się nie tyle tragizm postaci, tak często poruszany podczas szkolnych lekcji języka polskiego. Chociaż nie, to nie jest tragizm postaci. To jest (uwaga, wykorzystam ulubione sformułowanie p. Jaworowicz) dramat w czystej postaci. Coś nieprawdopodobnego…
To ukazuje ile (pomimo przeogromnej wrażliwości) siły w sobie ma/miał ten człowiek. Gdybym miał w tej chwili kapelusz na głowie (swoją drogą, niektórym jest w nich doprawdy twarzowo i gustownie – kto ma uszy niechaj słucha), to zwyczajnie zdjąłbym go.
Elton John miał to nieszczęście, że był dzieckiem niekochanym przez Ojca. Wiem, stawiam nas panowie w tym wpisie w bardzo negatywnym świetle, tym niemniej nie uogólniam. To są pojedyncze przypadki. I jakkolwiek, nie mieści mi się w głowie, jak można tak traktować swoje dziecko, tak też mam świadomość tego, że jest cała masa tatusiów, którzy za swoje dzieci dadzą się pokroić. Wracając jednak do istoty tej części…
Etlon John miał nieszczęście urodzić się w „rodzinie”, gdzie Jego narodziny były powodem do „odpowiedzialnego zachowania się” ojca Reginalda i poniekąd przymusowego pozostania przy rodzinie, której nie chciał, w której sam nie był szczęśliwy. Równocześnie, matka chłopca
która pod pozorem odpowiedzialnego zachowania „poświęcała się synowi”, obwiniała męża i zarzucała mu, że ten wcale nie interesuje się chłopakiem. Należy przy tym pamiętać, że sama też niekoniecznie chętnie poświęcała się obowiązkom macierzyńskim, możliwie jak najwięcej z nich zrzucając na babcię chłopaka.
Z czasem, kiedy Reginald dorósł oraz zdecydował się na zmianę imienia i nazwiska, w celach artystycznych, a w jego najbliższym otoczeniu (no, powiedzmy…) pozostała już tylko mama oraz babcia Elton odnalazł w sobie prawdziwą naturę, z którą nie chciał walczyć.
Swoją drogą, uważam że to chyba jedyne mądre posunięcie, bo jeśli kryjemy się za jakąś kotarą, chowając naszą prawdziwą naturę, stajemy się tylko bardziej nieszczęśliwi. A po co? Albo nas świat akceptuje takimi jakimi jesteśmy, albo…
Albo to już nie nasz problem, a problem tego pokopanego świata.
Elton John (takie odniosłem wrażenie) jest idealnym przykładem tego, co powodują sława
i pieniądze, z których nie do końca potrafimy korzystać. Równocześnie, ważne jest to, że taki ktoś jest zwyczajnie nie przygotowany na fakt takiego obciążenia, które nań spadnie. Możecie mówić i myśleć co chcecie, ale uważam, że sława i pieniądze w większym stopniu są przekleństwem i błogosławieństwem.
Główny bohater tej tekstu, pogubił się, zaufał nieodpowiednim osobom, które (skądinąd, podobnie było w przypadku Freddie’go Mercurego) pod pozorem pomocy, grzały się w cieple sławy i kominku opalanym pieniędzmi artysty.
Skutkiem tego, była ogromna frustracja i samotność, które zawiodły Eltona Johna do całej masy uzależnień, począwszy od alkoholizmu, skończywszy na narkomanii. Połączenie frustracji
i uzależnień poskutkowały (na szczęście) nieudanymi próbami samobójczymi.
Jak zwykle w takich momentach wiadomo na kim można polegać i na którą grupę ludzi postawić, a którą odsiać z naszego życia. Często takie krytyczne momenty w naszym życiu są bodźcem do zmian. Moim zdaniem, zwykle na lepsze (z perspektywy czasu).
Podobnie jak wyżej, dokończ sobie na spokojnie piosenkę, zanim przejdziesz do porównania. Kontemplowanie sztuki (wyższej, czy niższej, ale zawsze) jest ważne J
Porównując ze sobą obydwie postaci, mam wrażenie, że obydwie były nieszczęśliwe. Obydwie przez swoją (nie powiem inność, bo to nie oddaje istoty) oryginalność, bycie bardziej wyjątkowym niż większość ludzkości i to na wielu polach. I tutaj mam trochę ambiwalentne uczucia odnośnie do sklasyfikowania tych odmienności. Czy zaliczyć to jako błogosławieństwo od losu, czy jako przekleństwo…
Wiadomo, cudownie jest urodzić się geniuszem (tak mi się wydaje), a z drugiej okazuje się, że jesteś bardzo inny od większości, idziesz pod prąd, a to zawsze wymaga poświęceń. Często to oznacza skazanie się na wieczną samotność, na krzywdę, którą wyrządzają Tobie inni ludzie, ale też krzywdę, którą Ty wyrządzasz najbliższym. Chociażby przez swoją wrażliwość na różnego rodzaju bodźce zewnętrzne.
Nie uważam siebie za wyrocznię, człowieka mądrego, dlatego też nie podejmę się osądu tych postaci. Postaci na wskroś genialnych i (do przełomowego momentu w ich życiu) na wskroś nieszczęśliwych. Ufam w Twój rozum, w Twoją wrażliwość drogi Czytelniku, dlatego też niech każdy osądzi te postaci we własnym sercu.
A jakie są Wasze ulubione postaci, które są nieoczywiste? Podzielcie się nimi poniżej. Może to będzie inspiracja do jednego z kolejnych wpisów?
Tymczasem!
J.