Najnowsze wpisy, strona 1


maj 23 2020 Czym jest nauka?
Komentarze (0)

Drogi Czytelniku,

Pandemia COVID-19 wciąż trwa, praca zdalna również jest na tapecie, zatem w dalszym ciągu mam sporo czasu na nadrabianie zaległych pozycji w literaturze, kinematografii, czy też muzyce. Muszę przyznać, że to w jakie zakątki czasami wpuszcza mnie Spotify bywa w takim stopniu zabawne, ale przede wszystkim inspirujące. Nade wszystko jednak zauważyłem jak w ciągu ostatnich dwóch lat zmienił się mój gust muzyczny. Czy na korzyść? Zabawne, kolejne z pytań pojawiających się w mojej głowie, na które nie znam odpowiedzi. Chyba nawet jej nie szukam.

Tak na marginesie, z góry przepraszam, że mogę mieć wtrącenia rodem z Umberto Eco toutes proportions gardées, ale ostatnio zatraciłem się we właśnie tej twórczości i przyznam szczerze, że niesamowicie urzekł mnie ten język, osadzenie w trakcie patu związanego z dwoma papieżami, mroczna historia. Jednym słowem, z mojej perspektywy jest to powieść wprost idealna i nie dziwię się, że to jeden z największych bestsellerów w zakresie literatury. Ale nie o tym dzisiaj.

Dzisiaj chciałbym zrobić lekki podkład (trochę jak makijaż kobiety na upalny dzień. Widoczny, ale na tyle subtelny, że nie spłynie z twarzy w konsekwencji konkretnego upału). Takie muśnięcie, zaczepienie pewnego zagadnienia, które zostanie kontynuowane w oparciu najpierw o jeden z rozdziałów książki Stephena Hawkinga, następnie postaram się przejść do pewnej hipotezy, która ma swoje korzenie w teorii par (teoria liczb) i myślę, że zakończę podobnym zagadnieniem, ale poruszanym już przez prawdziwy autorytet naukowy. Dzisiaj oprę się na prawdziwym autorytecie, osobie wybitnej i zwyczajnej w swojej wybitności.

Jak wspomniałem na początku, w ostatnim czasie nadrabiam zaległości w książkach. Jakiś czas temu sięgnąłem po kilka książek, m.in. po Przemowy niezapomniane Shaun’a Usher’a. Muszę przyznać, że bardzo lubię tego typu książki. Mają charakter podobny do poezji, czyli krótkie teksty, po których siadasz głęboko w fotelu i rozmyślasz. Tutaj są różnego rodzaju przemówienia znanych osób. Oczywiście, nie każdego z autorów kojarzę, to jasne. Tym niemniej, po bardziej inspirujących słowach lubię poszukać w sieci informacji na temat danej postaci. Dzisiaj oprę się na laureatce Nagrody Nobla z 1996 – roku, w dziedzinie literatury. Tak, tak drogi Czytelniku. Dzisiejszą inspiracją, bodźcem do rozpoczęcia czegoś co już od dłuższego czasu chodziło mi po głowie (problem był z formą) jest Jej Wysokość, Królowa Dymu Tytoniowego, Niesamowicie Urocza Kobieta – Wisława Szymborska.

Inspiracją do rozpoczęcia była Jej przemowa noblowska. Myślę, że trudność tego co zawrę poniżej, trudności z odpowiednim doborem poszczególnych słów, zdań, wersów, itd. w najlepszy sposób oddają pierwsze dwa zdania z tej przemowy „Podobno w przemówieniu pierwsze zdanie jest zawsze najtrudniejsze. A ja mam je już za sobą… (…)”. Na czym polega owa trudność? Myślę, że największą trudnością, która jest równocześnie moim przekleństwem i błogosławieństwem, swego rodzaju darem (wiem, brzmię jak straszny bufon, ale to chyba najlepiej oddaje istotę), jest moje codzienne zajęcie.

Przemowa Wisławy Szymborskiej pokazała mi realny problem tego co się może stać ze mną, ale równocześnie jeszcze bardziej utwierdziła mi to, że moja praca może mieć sens. Tak na marginesie, zgadzam się z p. Wisławą, że tytuł profesora poezji nie jest złym pomysłem, przy czym nie powinien być nadawany tak jak każdy inny stopień naukowy. To sam poeta winien sobie go przyznawać (zakładam uczciwość postępowania i realnej oceny własnych umiejętności ponad ego), a Prezydent powinien grzecznie uścisnąć dłoń, wręczyć pamiątkową teczkę (czy cokolwiek jest nadawane), zjeść wspólnie kolację, dyskutując o ciekawych dziełach i cześć!

Wracając jednak do tematu, pytam siebie samego na czym polega praca naukowa. Praca naukowca to ciągłe pytanie małego (w tym przypadku) Kubusia: „Dlaczego?”, ewentualnie „Po co?”. Odnosząc się do tej świetnej przemowy, kim byłaby Maria Skłodowska-Curie, gdyby nie zadawała sobie takich pytań? Nauczyciel, maksimum które mogłaby z siebie wykrzesać. Nie zrozum mnie źle drogi czytelniku. Dobry nauczyciel również ciągle pyta, szuka, ulepsza, szuka drogi do każdego młodego człowieka. Reszta jest nauczycielem tylko z nazwy i moim zdaniem takie osoby powinny dać sobie spokój z tym zawodem. Jeśli nie masz do czegoś serca, przekonania, to Twoje męczarnie będą tylko się potęgować i odbijać na ludziach z którymi pracujesz, na jakości Twojej pracy. A chyba nie o to chodzi, żeby ktoś się z nami męczył.

Wracając do pytań. Takie pytania zadawali sobie starożytni greccy filozofowie, ale nie tylko. Fenicjanie, stwierdzając pływy na Morzu Śródziemnym siedzieli godzinami, czy nawet całymi miesiącami na plaży i wpatrując się w wodę, zauważyli zależność, że w zależności od położenia księżyca (jego fazy), woda pomimo występowania znikomego wiatru obniża swój poziom. Na podstawie kolejnych obserwacji, zapisów, notatek, szkicunków byli w stanie zauważyć takową zależność. Jako, że to był naród panujący nad sztuką żeglarstwa co najmniej wyśmienicie, znalazł zastosowanie swoich obserwacji większe aniżeli ciekawostka. Oczywiście, później ten mechanizm został dosyć precyzyjnie opisany dzięki znajomości rachunku różniczkowego, czy też dokładniejszym obserwacjom za pomocą lunet.

Jaka myśl przyświecała naukowym protoplastom? Mogę tylko się domyślać, ale bynajmniej nie był to artyzm, stworzenie czegoś skomplikowanego w czym zwykły człowiek się nie połapie, ale przede wszystkim opisanie otaczającej rzeczywistości w sposób, który potomni wykorzystają w codziennym życiu. Coś, co będzie utylitarne, nieoczywiste i ważne, żeby zakomunikować to światu. Wymienię tutaj chociażby prawo Archimedesa.

Przenieśmy się odrobinę dalej, zdrowo ponad 1000 lat, prawie że 2000, do czasów nowożytnych. Jesteśmy w XVII – wieku. Isaac Newton obserwując spadające z drzew jabłka zastanawiał się, dlaczego one spadają właściwie zawsze pionowo. Ta myśl, ciekawość sprawiła, że wymyślił coś, co w sposób podstawowy definiuje to co nas otacza. Za pomocą rachunku różniczkowego udowodnił, że jabłka spadają pionowo ze względu na przyciąganie ziemskie. A czym jest wektor grawitacji? To taki, wektor, który w dowolnym punkcie geoidy (Ziemia ma taki kształt) jest idealnie prostopadły do jądra ziemskiego. Proste, prawda? Krótko i na temat.

Zatem, jedna obserwacja spowodowała, że świat nauki wzbogacił się o dwa duże odkrycia. W następstwie tego, zostały jeszcze opracowane kolejne trzy prawidła, które są podstawą opisu rzeczywistości, ale w skali makro. Mianowicie, zasady dynamiki. Trzy proste prawa, które są oczywiste, ale też należało je w jakiś sposób opisać i tutaj rachunek różniczkowy okazał się niezbędny.

Sam rachunek różniczkowy posłużył w późniejszych latach do opisu koloru nieba (właściwie kiedyś postaram się odpowiedzieć na pytanie dlaczego jest tak piękne), czarnych dziur, czy też do opisu fal morskich, prądów, itd. Mnie też rachunek całkowo – różniczkowy służy do codziennego opisu problemów, którymi się zajmuję. Przez setki lat, trochę to odkrycie spowszedniało ludzkości, ale należy pamiętać, że tak naprawdę do niedawna nie było możliwości opisu niektórych zjawisk.

Przeskoczmy zatem do czasów współczesnych i odpowiedzmy sobie na pytanie jaka jest obecna nauka? Obecna nauka jest kompletnie niezrozumiała. Bo czy zwykły człowiek, taki jak Ty, czy ja jest w stanie powiedzieć coś więcej na temat osiągania temperatury zera bezwzględnego, mutacji genów, czy rozpadu antybiotyków w ściekach? Osobiście – pozwolę sobie powątpiewać. Zatem, mój wniosek jest dosyć oczywisty. Ludzkość, starając się ulepszać to co ma w danym okresie do dyspozycji (w jakiejkolwiek dziedzinie, to bez znaczenia) zatraciła w pewnym momencie to co przyświecało jej przez wieki. Prostotę opisu.

I nie mówię tego dlatego, że mam muchy w nosie, bo czegoś nie rozumiem. Sam nie jestem lepszy. Przecież, gdybym komuś, kto nawet niegorzej ode mnie włada aparatem matematycznym (co nie jest takie trudne) pokazał to czym się zajmuję na co dzień, to ten człowiek by zbladł. Przecież nikt zdrowy na umyśle z marszu nie połapie się w takich rzeczach. Z czasem owszem. To też nie jest jakaś tajemna wiedza. Bez przesady.

Zastanawiałeś się drogi Czytelniku, dlaczego naukowcy robią takie rzeczy? Po co komuś osiąganie zera bezwzględnego? Przecież, żeby mieć kostkę lodu do drinka wcale nie musisz chłodzić wody do takiej temperatury, wytrącając elektrony laserem wytwarzającym specjalne pole magnetyczne. To aż głupio brzmi. Albo po co komu stosować jakieś fikuśne sztuczne rafy w morzu? Jeśli chcesz ochronić brzeg na jakimś istotnym odcinku, wystarczy zrobić klasyczny próg podwodny z narzutu kamiennego i z czasem on sam stanie się sztuczną rafą. Daj roślinom i zwierzętom czas i spokój, a sobie zagospodarują ten obszar. Brzeg będzie chroniony, a rafa sama się wytworzy (tutaj akurat piję do siebie, żeby nie było wątpliwości).

Zatem, po co to robić? Niektórzy robią to po to, żeby leczyć swoje kompleksy, niektórzy po to, żeby połechtać swoje ego, niektórzy chcą być sławni. Ja nie zaliczam się do żadnej z tych grup. Ja robię to, żeby zostawić coś po sobie światu, równocześnie chcąc zrozumieć sposób działania rzeczywistości. Może nawet zrozumieć Boga?

Myślę, że to jest dobry moment na pozostawienie Cię z pewnym niedosytem. Dalsza część pojawi się jutro, ponieważ potrzebna jest mi inna książka, którą w ostatnim czasie czytałem. Jutrzejsze pytanie będzie naprawdę ciężkie, chyba nie da się na nie odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie.

Do zobaczenia,

J.

kwi 26 2020 Pytanie
Komentarze (0)

Drogi Teofilu Czytelniku,

Dzisiaj dalszy ciąg tego, co od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Od kilku dni zadaję sobie pewne pytanie, na które codziennie odpowiadam. Co ciekawe, każdego dnia odpowiedź odrobinę różni się od odpowiedzi sprzed dnia wcześniej. Dlaczego?

Hmmm…

Pytanie jest w swojej istocie trywialne, ale równocześnie odpowiedź jest trudnią i nieoczywista.

Pytanie pochodzi z filmu „Tajemnice Joan”, gdzie zostało ono postawione tytułowej Joan (Judi Dench). Tytułowa postać (swoją drogą bardzo ciekawa, złożona postać) nie potrafiła odpowiedzieć w momencie postawienia pytania. Właściwie przez to, że je usłyszałem, musiałem film obejrzeć ponownie, bo do końca wieczoru nie mogłem się go pozbyć z głowy. Przez resztę wieczoru i kilkanaście (kilkadziesiąt?) następnych dni próbowałem sobie odpowiedzieć na to pytanie i nie potrafiłem niczego ciekawego wymyśleć.

Dobrze, krążę dookoła, a nie wiadomo co jest gwoździem programu. Pytanie brzmi: „Jeśli jutro byłby koniec świata, to kogo ocaliłabyś Joan?”. Autor pytania odpowiedział gładko: osoby popierające (tak jak właśnie ten bohater) socjalizm. Joan poczuła się zakłopotana, bo była w takim momencie swojego życia, że raczej miotała się, niż szła (jako człowiek) w konkretną stronę.

Ja, jako Kuba, osoba kilka lat starsza niż tytułowa bohaterka, którą prędzej określiłbym jako podlotkę, niż jako kobietę w pełnym tego słowa znaczeniu (w momencie postawienia tej kwestii oczywiście) również miałem spore trudności z odpowiedzeniem sobie na to pytanie. Podobnie jak Joan. Różnica jest taka (tak wiem, że to fabuła filmu i też wiem że w jakiś sposób należy gospodarować 90 – minutami antenowymi), że głównej bohaterce odpowiedź zajęła kilka lat, mnie odrobinę mniej czasu J

Czas, pojęcie względne. Dużo, mało, odrobinę? Nic konkretnego. Gdyby przyjrzeć się temu głębiej, to nie ma najmniejszego znaczenia. Mądrość ludowa mówi, że „lepiej późno niż wcale” z czym się zgadzam. Lepiej się zreflektować po czasie, niż tkwić we własnej głupocie do końca życia. Może się mylę. Może lepiej iść w zaparte, nie zastanawiać się nad własnymi czynami, nad własnym losem. Tylko to do niczego nie prowadzi. Jeśli krzywdziliśmy ludzi, to przy takim podejściu nadal będziemy to robić. Pędząc wciąż przed siebie wiele rzeczy nas omija, sami nie dajemy sobie szansy na zmianę, na ulepszenie własnego życia. Czy nie o to powinno chodzić?

Nie mam tutaj na myśli jakiegoś konkretnego ulepszenia, jakiejś konkretnej zmiany. Każdy potrzebuje czegoś innego. Jeden nowej pracy, ktoś inny zmiany kuchni, bo obecna szkodzi mu na żołądek, jeszcze ktoś inny zmiany w garderobie, a jeszcze ktoś inny drugiego człowieka obok. W tym momencie to nie ma znaczenia. Najważniejsze, to w sobie odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Chyba kolejny raz popłynąłem z dygresją, zadałem kolejne pytania, a nie taki był mój zamiar jak zaczynałem pisać ten tekst.

Zatem, jaka jest moja odpowiedź na tak postawiony problem? Ano różna :-D

Oczywiście, każdy z tych dni ma swój wspólny mianownik.

Wspólnym mianownikiem są dzieci. Dzieci chore, dzieci cierpiące na nowotwór, które gdybym mógł, zabrałbym ze sobą, pokazał im ciekawą, jaśniejszą stronę świata. One już wycierpiały się aż nadto w swoim życiu. Teraz czas na wesoły, pełen uśmiechu zwrot w życiu. Na pewno zabrałbym ze sobą psa. Dałem mu słowo, że do końca jego życia będę się nim opiekował, więc nie ma innej możliwości. Kogo jeszcze bym zabrał?

Mógłbym powiedzieć, że moich najbliższych, Rodzinę, Przyjaciół. Mógłbym powiedzieć, że kolegów z pracy, studiów. Pytanie, czy rzeczywiście bym tak zrobił. Myślę, że gdybym mógł, to zabrałbym ze sobą jedną konkretną osobę. Kiedyś od tej osoby rozpocząłbym swoją wyliczankę i tak naprawdę jeszcze pies znalazłby się na liście.

Dzisiaj? Dzisiaj mam problem ze znalezieniem kogoś takiego. Owszem. Jest spora grupa osób będących niesamowicie bliskich mojemu sercu, którym oddałbym swoje ostatnie ubrania, nawet nie zastanawiając się. Tym niemniej, mam dziwne przeczucie, że nie taka była intencja scenarzysty i autora pytania, autora sceny, postaci zadającej to pytanie.

Wiem, że to zabrzmi brutalnie, ale poza chorymi dziećmi, psiakiem nie ocaliłbym nikogo ani niczego z tego świata. Czasami zastanawiam się, czy jestem dziwny, czy jestem niesprawiedliwy, czy może okrutny. Zanadto okrutny. Nie wiem…

Na pewno za jakiś czas zostanę oceniony. Nie zmienia to faktu, że czekam aż w środku mnie dopełni się coś, co się dzieje już od dłuższego czasu i wrócę na dawne tory. Aż wrócę do momentu, w którym znów nie będę miał najmniejszych wątpliwości.

A kogo Ty byś zabrał ze sobą drogi Czytelniku? Jestem bardzo ciekaw J

Udanego dnia!

J.

kwi 13 2020 Dżuma
Komentarze (0)

Cześć!

Święta Wielkiej Nocy, więc automatycznie czasu pojawia się więcej, zatem jest kiedy usiąść i skrobnąć coś na stronę. Poza tym, już od kilku, być może kilkunastu dni chodzą za mną niektóre rzeczy, którymi chciałbym się z Tobą mój Czytelniku podzielić. Postanowiłem, że pojawiające się wpisy będą odpowiadały kolejności pojawiających się w mojej głowie spraw, pytań, myśli.

Dzisiejszy wpis jest dosyć sugestywny, bo chciałbym nawiązać w pewnym sensie do aktualnej sytuacji związanej ze światową pandemią. Swoją drogą, poprzednie tego typu zdarzenie sprzed circa 100 – lat to właśnie tytułowa grypa hiszpanka, zwana potocznie dżumą. Ale to tak nawiasem mówiąc. Kompletnie nie to zaprząta mi głowę. Mamy kompletnie inne realia, raczej mało prawdopodobne, żeby w samej Europie było udokumentowanych kilkanaście milionów zgonów (na całe szczęście).

Poza typowo przyziemnym myśleniem o tym w jaki sposób przejdą przez tę całą sytuację osoby dla mnie bliskie (poprzez taki, czy inny rodzaj relacji, to nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia), zastanawiam się, jakie wnioski możesz wyciągnąć zarówno Ty jak i ja z całego zamieszania.

Już od jakiegoś czasu oglądam (bardziej słucham, jako że jestem przedstawicielem nielicznej grupy tzw. „słuchowców”) kanał na YouTube „Langusta na palmie”. Tak, wiem kryptoreklama, ale ten „blog” ma tak ogromne zasięgi, że nikomu ta informacja nie przyniesie korzyści, ani nieprzyjemności. Stąd, z czystym sercem mogę takie rzeczy robić i pewnie jeszcze nie jeden raz kogoś/coś w ten sposób „zareklamuję” J

Wracając do samego kanału YouTube-owego, jakiś czas temu podczas słuchania jednego z vlogów (Chyba dobrze to napisałem? Word podkreśla mi tego typu sformułowania :-P) dotyczącego #zostańwdomu usłyszałem kilka zdań, które tak głęboko utkwiły mi w sercu, że po kilkunastu dniach rozmyślań, postanowiłem podzielić się nimi z Tobą.

Oczywiście nie zacytuję tego, co powiedział ks. Szustak, ale postaram się to streścić, żebyś miał i Ty Czytelniku źródło mojego myślenia. O. Szustak stwierdził, że globalna pandemia nie jest karą zrzuconą na ludzkość przez Boga, co sugerują niektóre media, co sugerują niektórzy księża. Odniósł się wprost do katechizmu, uargumentował, wydaje mi się to mieć ręce i nogi, dodatkowo sam odnoszę takie wrażenie, czytając od czasu do czasu Biblię. Nie robię tego może jakoś bardzo często, bo o wiele więcej innych tekstów mnie wciąga, ale od czasu do czasu sięgam i po tę lekturę z wielką przyjemnością. Lubię to pobudzenie do myślenia.

Równocześnie, podjął kwestię, która pobudziła kilka z moich komóreczek w mózgu do intensywnego myślenia. Ta cała sytuacja (jak wszystko w naszym życiu) zdarzyła się po coś. Pandemia może być świetną próbą dla nas samych. I tutaj oczywiście ksiądz (co naturalne, bo do czego miałby odnosić się ksiądz) mówił o próbie wiary. Czy to, że chodzimy do kościoła co niedzielę nie jest tylko jakimś rytuałem, czymś na zasadzie pamięci ruchowej, którą wyrabiamy sobie podczas ćwiczeń, biegania, uprawiania jakichkolwiek sportów. Zatem, jeśli pandemia
i związane z nią ograniczenia może być traktowana jak próba wiary dla osób wierzących (nie chcę ani tego negować, ani wychwalać. Każdy ma prawo do swoich poglądów. Akceptuję czyjeś spojrzenie na takie zdarzenia.), to czy nie można tego przenieść na inne dziedziny naszego życia? Po naprawdę wielu godzinach przemyśleń z cyklu: „Przemyślenia machającego siekierą i piszącego artykuł Kuby” stwierdziłem, że zdecydowanie powinienem to zrobić.

Teza postawiona przez o. Szustaka jest o wiele bardziej uniwersalna, niż nam wszystkim się wydaje. Ok, wprawiony kaznodzieja/retor radzi sobie w takich kwestiach jak ja przy wyliczaniu prądów rozrywających. Ok, chyba o. Szustak jest lepszym mówcą, niż ja numerykiem J

Wracając jednak do celu dzisiejszego wpisu (strasznie łatwo dzisiaj wpadam w kolejne dygresje), zacząłem się zastanawiać, czy ograniczenia związane z pandemią nie są w pewnym stopniu weryfikacją tego, czy jesteśmy uczciwi w tym co robimy oraz czy nadajemy się do tego, co robimy na co dzień. Kwestii wiary nie będę poruszał, chociaż początkowo miałem taki zamiar. Tylko musiałbym chyba za bardzo wejść tutaj w ocenę innych osób, a skoro staram się unikać tego od początku istnienia tej strony, to będę się tego trzymać. To, na ile wychodzi mi to pozostawiam Tobie do oceny drogi Czytelniku.

Zatem, jak mam to w zwyczaju, zacznę od siebie i na sobie skończę. Może w ten sposób Ciebie sprowokuję do zastanowienia się nad tym co robisz, czy jesteś z siebie zadowolony, czy może czas pomyśleć o czymś nowym?

Praca

Na co dzień pracuję naukowo (Dobra, staram się. Pracują lepsi :P) i moimi podstawowymi obowiązkami jest zrobienie doktoratu w zakresie budownictwa wodnego (wg nowych zasad z inżynierii lądowej i transportu, ale to szczegół), jak również publikowanie artykułów związanych z tą dyscypliną. Jak mi to wychodzi w czasie normalnej pracy, a jak w czasach kwarantanny, kiedy pracuję zdalnie z domu?

No właśnie, kiedy zaczynałem w sposób ciągły pracować zdalnie miałem mieszane uczucia, bałem się, że pierwszy lepszy bodziec oderwie mnie od pracy i będę się obijał. Po dwóch tygodniach takiej pracy (zacząłem tydzień przed zaleceniami Ministra) zauważyłem, że moja produktywność i efektywność wystrzeliła jak z rakiety. W jaki sposób – pewnie zastanawiasz się mój Drogi? Odpowiedź jest trywialna. Od trzech miesięcy Szef suszył mi głowę, że skoro mam świetny materiał na artykuł, wypadałoby to zebrać, przyłożyć się do opisania tej całej chorej matematyki i wysłać do jakiegoś sensownego pisma. Wprawdzie pismo, które wybrałem jest tak sobie szacowne, tym niemniej to akurat potrzeba chwili, związana ze zbliżającą się oceną pracy. Co ciekawe, artykuł, którego nie mogłem spokojnie usiąść i napisać przez trzy miesiące, napisałem w tydzień. Jak skończyłem, sam usiadłem, podrapałem się po głowie i w pierwszej chwili sam nie do końca w to wierzyłem. Ale fakty są w tym przypadku „nieubłagane” J

Rodzina

Moje uczucia związane z tym poletkiem są mieszane. Wprawdzie, poświęcam Rodzicom i mojemu Rodzeństwu sporo czasu. Właściwie, nie pamiętam kiedy ostatnio tak było. Przy czym, moja Rodzina bynajmniej nie kończy się tylko na domownikach miejsca w którym się wychowałem. No i już tutaj nie jest tak wesoło. Innym moim bliskim nie poświęcam czasu. Rozumiem, jest zalecenie #zostańwdomu, ale czasami mam wyrzuty sumienia, czy jestem dobrym wnukiem, dobrym kuzynem, dobrym siostrzeńcem i kilka innych określeń jeszcze mogłoby wjechać.

Czy to mnie boli? Wiadomo, że tak. Tylko, z drugiej strony, zastanawiam się czasami, co byłoby lepsze…

Czy lepsze jest dawanie komuś (i sobie, ale przede wszystkim komuś) chwili, odrobiny radości i odwiedzenie kogoś, czy lepsze jest pozostanie w domu, w miejscu, gdzie choćbym szczerze i nie wiadomo jak bardzo jak chciał, nie mam możliwości zarażenia się szalejącym na świecie wirusem. Od dłuższego czasu powtarzam sobie, że lepszy jest zdrowy rozsądek i pozostawanie w domu.

Tylko pozostaje pytanie, dlaczego mam przez tyle czasu wyrzuty sumienia, że nie odwiedzam bliskich? Czy to nie jest tak, że tylko się usprawiedliwiam? A może postępuję słusznie? Cóż, odpowiedzi na te pytania poznam za jakiś czas. A może nigdy? Czas pokaże

Człowieczeństwo

Z zatytułowaniem tej części miałem ogromny problem. Nie do końca wiedziałem co będzie bardziej adekwatne. Dlatego pomyślałem, że to dobry moment, żeby zatrzymać się i pomyśleć jakim jestem człowiekiem. Podsumować, przeanalizować pewien etap mojego życia. Może to nie jest jakiś długi etap, bo zaledwie 27 – letni, ale jeśli zastanawiasz się nad sobą częściej, to łatwiej w późniejszych etapach unikać popełnianych dotychczas błędów. Przynajmniej takie mam wrażenie.

Wracając jednak do samej ostatniej części mojego dzisiejszego zastanawiania się nad sobą, widzę sporo jasnych i sporo ciemniejszych stron swojego życia. Zatem, jakim jestem człowiekiem?

Niektórzy powiedzą, że dobrym. No bo jak można określić kogoś, kto nie odmawia pomocy drugiemu człowiekowi, który tego potrzebuje? Jak określić kogoś, kto po godzinach, charytatywnie prowadzi zajęcia, pomaga innym tłumacząc to matematykę, to poszczególne działy fizyki, albo stara się zaciekawiać otaczającym światem dzieci i młodzież?

Brzmi jak autolaudacja, łechtanie własnego ego. Czy aby na pewno?

Można powiedzieć, dobrze Kuba, fajne rzeczy robisz, ale ten medal na pewno ma również rewers. Jakie są koszty tego, co robisz? Tego, że czasami chcesz szczerze komuś pomóc?
Na pewno są też ciemne strony Twojej działalności.

Ano są, cena jaką przyszło mi zapłacić (właściwie niejednokrotnie) za podążanie za własnymi ideałami bywała relatywnie wysoka. Czy warto zawsze dawać komuś drugą, trzecią szansę? Drugą – owszem. Trzecią? Mam mieszane uczucia. Tutaj zaczepiam o zbytnią wiarę w to, że ludzie wyciągają wnioski z popełnionych czynów. Do tego odniosę się w jednym z kolejnych rozważań. Tylko musi chyba we mnie jeszcze odrobinę dojrzeć to, co zawrę w następnych wypocinach. Perspektywa czasowa całego kontekstu już jest spora. Jeszcze niewystarczająca, ale już niedługo.

 

Zbierając zatem wszystko w jedną całość, uważam, że to co robię jest czymś, w co naprawdę wierzę, jest czymś do czego mam przekonanie. Pytanie, czy słusznie? Pytanie, czy moje przekonania do pewnych czynów są odpowiednie, czy zostawiłem w dłoni odpowiednie cukierki, a czy wypuściłem te, które powinienem, te mniej smaczne, te których nie lubię?

Nie mam przekonania. Coraz częściej mam wrażenie, że sprawy w moim życiu, które wypuściłem były dla mnie o wiele ważniejsze, że niektóre z tych rzeczy o wiele bardziej lubiłem, niż to co mi pozostało. Czy jest sensowne działanie? Nie żartujmy sobie. Kompletna głupota.

Może ta cała sytuacja jest dobrym polem do pozamykania rozpoczętych spraw, projektów. Może czas zarzucić to co ciągnę, bo już rozpocząłem, ale jakby spojrzeć gruntownie, to nie jest mi to ani do życia, ani do szczęścia, ani do samospełnienia potrzebne. Może o. Szustak ma rację i należy dokonać biblijnego odsiania ziaren od plew?

Dlaczego zatem sam wpis zatytułowałem „Dżuma”? Poprzednia epidemia (takie są szacunki) trwała przez dwa lata. I tutaj podobnie. Ta czystka, zagrożenie dla życia milionów istnień sprzed 100 – lat też mógł być pewnym polem do zatrzymania się, przystanięcia i zastanowienia się nad swoimi poczynaniami. Tutaj przyszedł mi pomysł na jeszcze jeden wpis. Tym razem to bardziej teoria (hipoteza?) matematyczna, ale do tego potrzebuję jeszcze przysiąść, policzyć, wyprowadzić sobie to na kartce i zauważenie ewentualnej zależności.

Mam nadzieję drogi Czytelniku, że nie zasnąłeś, a jednak dotarłeś do tego fragmentu. Jeśli tak, to bardzo mi miło z tego powodu. Jeszcze milej, jeśli udało mi się skłonić Ciebie do zastanowienia się nad samym sobą. A jeżeli robisz to zdecydowanie częściej, to niesamowicie cieszy mnie to. Dzięki takim ludziom (takie mam wrażenie) świat byłby lepszy…

J.

kwi 03 2020 Rocketman
Komentarze (0)

W ostatnim czasie, jako że mam odrobinę więcej czasu wieczorami, oglądam trochę filmów
i seriali. W tym całym natłoku sieczki, którą proponuje nam telewizja, czy internet (w moim przypadku) w formie różnych platform streamingowych trudno natrafić na coś ciekawego, a równocześnie wartościowego.

Wiele filmów które obejrzałem w ostatnim czasie było nudnych, niektóre były z jednej strony w porządku, ale z drugiej…

Nie ukrywam, czegoś mi ciągle w nich brakowało. Brakowało, do momentu w którym obejrzałem film „Rocketman”, oparty na życiorysie Eltona Johna. Niby musical, niby nic specjalnego w związku z tym. No bo dobrze, bardzo lubię Jego muzykę, ale też gdybym powiedział, że jestem fanem, to najzwyczajniej w świecie zełgałbym.

Zatem, co spowodowało, że ten film wywarł na mnie aż takie wrażenie? Ano sama historia, która miała w sobie to, co lubię najbardziej w kinematografii. Mianowicie, ten film skłonił mnie do przemyśleń, siedział mi w głowie przez dobrych kilka dni.

Równocześnie, od razu rzuciła mi się analogia do filmu „Bohemian Rhapsody” o zespole
(a jakże) Queen, z głównym naciskiem na historię równie barwnego jak Elton John – Freddie’go Mercury’ego.

Zamieszczając dzisiaj przemyślenia, niekoniecznie skupiam się na samej fabule, a bardziej chciałbym skupić wzrok na obydwu głównych bohaterach. Bowiem, zarówno Elton John, jak
i Freddie Mercury są podobnie bardzo barwnymi postaciami, podobnie – są niesamowitymi talentami, aż w końcu obydwu łączy kolejna wspólna cecha – homoseksualizm. Chociaż w przypadku Freddie’go Mercury’ego to nie do końca jest prawdą, gdyż sam Freddie był biseksualny. Tym niemniej, to jest tylko szczegół. Tak naprawdę nie o to mi chodzi. A przynajmniej nie w sensie skupiania się na samych skłonnościach. Ot, każdy ma jakieś. Oni mieli takie, ja mam inne i Ty pewnie masz jeszcze inne. To nic dziwnego, bo każdy z nas jest inny.

Jaka jest inna cecha wspólna, wynikająca z homoseksualizmu? Brak akceptacji. I nie mam tutaj na myśli braku akceptacji ze strony przypadkowych ludzi, przechodniów, być może „psycho fanów”. Chodzi mi o osoby z najbliższego otoczenia, mam na myśli ich rodziny. Może jestem dziwnym człowiekiem, ale w moim świecie taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Oczywiście, można powiedzieć: „Stary, nie masz dzieci, więc skąd wiesz jak zachowałbyś się w takiej sytuacji?”. Skąd zatem wiem, że nie zachowałbym się w ten sposób?

Odpowiedź jest tak trywialna, jak dowód na naprężenie radiacyjne wg Lounghet-Higginsa…

No ok, żartowałem, ta koncepcja nie jest wcale aż tak trywialna, ale miewałem przed okularami nieco bardziej skomplikowane wywody. Dobrze, dosyć tego wtrącenia, wróćmy do rdzenia dzisiejszego wywodu J

Pomyślałem, że dobrze byłoby (przynajmniej dla zachowania jakiegoś porządku, dla poskromienia mojego wewnętrznego bałaganu, a przede wszystkim dla Twojego zdrowia psychicznego drogi Teofilu Czytelniku), gdybym najpierw opisał to jak widzę jedną postać, następnie drugą i finalnie porównał je ze sobą. Tak też uczynię.

 

 

Farrokh Bulsara (Freddie Mercury)

Pozwolę sobie rozpocząć od postaci urodzonej na Zanzibarze. Pewnie dlatego, że to do Jego głosu, muzyki zespołu Queen mam większą słabość. Ot, wybór czysto arbitralny, ale to ja tutaj jestem jedynym władcą, więc wyrzutów sumienia nie posiadam w tej kwestii J

Skoro czytasz o Freddie’m, to wypadałoby posłuchać równocześnie ich największego hitu (osobiście wolę inne kawałki, ale nie będę dyskutował z ilością sprzedanych płyt).

https://www.youtube.com/watch?v=fJ9rUzIMcZQ

Już działa na Twoich głośnikach, bądź słuchawkach? Tak? Na pewno? Dobrze, zatem rrrrruszamy.

Na początku napisałem, że Farrokh był biseksualny. Tak, gdyż zanim odkrył w sobie naturę pociąg homoseksualny miał narzeczoną. Tak przynajmniej podają różne źródła (przyznam, że w tej materii jestem jak dziecko we mgle i nie bardzo wiedziałem gdzie szukać), jak również sam film. Z samego filmu wynikało, że Rodzice frontmana Queen akceptowali narzeczoną Freddiego, niejaką Mary Austin.

Jednak, gdy do głosu doszła druga twarz Freddie’go i zrozumiał, że jednak to nie daje Mu pełni satysfakcji i spełnienia, pojawił się problem. Zwłaszcza ze strony Ojca, który już wcześniej bywał surowy i wymagający wobec Syna. Z Mamą miewał o wiele lepsze relacje, chociaż domyślam się, że to musiało być i dla Niej trudne. Nawet w Londynie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych otwartość i akceptacja dla wszelkiego rodzaju „inności” nie była na takim poziomie jak obecnie.

Tym niemniej, Rodzice szanowali Farrokh’a, a to jest bardzo ważne. Zakładam, że trudno było im się pogodzić z Jego naturą, ale nie szykanowali swojego dziecka, nie dokładali mu dodatkowych ciężarów. Myślę, że byli świadomi tego, iż jego życie tak czy inaczej nie będzie łatwe właśnie ze względu na orientację seksualną.

Podobnie zresztą było w przypadku kolegów z zespołu Queen. Pewnie nie zawsze czuli się pewnie w towarzystwie kolegi (tak zakładam), ale potrafili przezwyciężyć swoje wewnętrzne uprzedzenia (nie czarujmy się, każdy jakieś ma), schować je gdzieś głęboko w sobie i normalnie pracować. Nie oszukujmy się. Gdyby było inaczej takie utwory jak Bohemian Rhapsody, Don’t stop me now, Love of my life i wiele, wiele innych zwyczajnie by nie powstały.

Drogi czytelniku, zapewne jeszcze piosenka kryjąca się pod linkiem jeszcze trwa, więc spokojnie ją dosłuchaj, nim przejdziesz do drugiej części. Nie ma sensu przerywać sobie seansu muzycznego. Są rzeczy ważne i ważniejsze J

 

 

Reginald Kenneth Dwight (sir Elton Hercules John)

Cóż, skoro ten fragment tekstu odnosi się do Eltona Johna, to idąc zgodnie z tytułem tego wpisu, myślę że warto taki też kawałek zaserwować (chociaż inny utwór tego wykonawcy jest mi bliższy).

https://www.youtube.com/watch?v=DtVBCG6ThDk

Podobnie jak w poprzednim fragmencie wpisu, chciałbym skupić się na postaci, którą porównuję. I tutaj pojawia się nie tyle tragizm postaci, tak często poruszany podczas szkolnych lekcji języka polskiego. Chociaż nie, to nie jest tragizm postaci. To jest (uwaga, wykorzystam ulubione sformułowanie p. Jaworowicz) dramat w czystej postaci. Coś nieprawdopodobnego…

To ukazuje ile (pomimo przeogromnej wrażliwości) siły w sobie ma/miał ten człowiek. Gdybym miał w tej chwili kapelusz na głowie (swoją drogą, niektórym jest w nich doprawdy twarzowo i gustownie – kto ma uszy niechaj słucha), to zwyczajnie zdjąłbym go.

Elton John miał to nieszczęście, że był dzieckiem niekochanym przez Ojca. Wiem, stawiam nas panowie w tym wpisie w bardzo negatywnym świetle, tym niemniej nie uogólniam. To są pojedyncze przypadki. I jakkolwiek, nie mieści mi się w głowie, jak można tak traktować swoje dziecko, tak też mam świadomość tego, że jest cała masa tatusiów, którzy za swoje dzieci dadzą się pokroić. Wracając jednak do istoty tej części…

Etlon John miał nieszczęście urodzić się w „rodzinie”, gdzie Jego narodziny były powodem do „odpowiedzialnego zachowania się” ojca Reginalda i poniekąd przymusowego pozostania przy rodzinie, której nie chciał, w której sam nie był szczęśliwy. Równocześnie, matka chłopca
która pod pozorem odpowiedzialnego zachowania „poświęcała się synowi”, obwiniała męża i zarzucała mu, że ten wcale nie interesuje się chłopakiem. Należy przy tym pamiętać, że sama też niekoniecznie chętnie poświęcała się obowiązkom macierzyńskim, możliwie jak najwięcej z nich zrzucając na babcię chłopaka.

Z czasem, kiedy Reginald dorósł oraz zdecydował się na zmianę imienia i nazwiska, w celach artystycznych, a w jego najbliższym otoczeniu (no, powiedzmy…) pozostała już tylko mama oraz babcia Elton odnalazł w sobie prawdziwą naturę, z którą nie chciał walczyć.

Swoją drogą, uważam że to chyba jedyne mądre posunięcie, bo jeśli kryjemy się za jakąś kotarą, chowając naszą prawdziwą naturę, stajemy się tylko bardziej nieszczęśliwi. A po co? Albo nas świat akceptuje takimi jakimi jesteśmy, albo…

Albo to już nie nasz problem, a problem tego pokopanego świata.

Elton John (takie odniosłem wrażenie) jest idealnym przykładem tego, co powodują sława
i pieniądze, z których nie do końca potrafimy korzystać. Równocześnie, ważne jest to, że taki ktoś jest zwyczajnie nie przygotowany na fakt takiego obciążenia, które nań spadnie. Możecie mówić i myśleć co chcecie, ale uważam, że sława i pieniądze w większym stopniu są przekleństwem i błogosławieństwem.

Główny bohater tej tekstu, pogubił się, zaufał nieodpowiednim osobom, które (skądinąd, podobnie było w przypadku Freddie’go Mercurego) pod pozorem pomocy, grzały się w cieple sławy i kominku opalanym pieniędzmi artysty.

Skutkiem tego, była ogromna frustracja i samotność, które zawiodły Eltona Johna do całej masy uzależnień, począwszy od alkoholizmu, skończywszy na narkomanii. Połączenie frustracji
i uzależnień poskutkowały (na szczęście) nieudanymi próbami samobójczymi.

Jak zwykle w takich momentach wiadomo na kim można polegać i na którą grupę ludzi postawić, a którą odsiać z naszego życia. Często takie krytyczne momenty w naszym życiu są bodźcem do zmian. Moim zdaniem, zwykle na lepsze (z perspektywy czasu).

Podobnie jak wyżej, dokończ sobie na spokojnie piosenkę, zanim przejdziesz do porównania. Kontemplowanie sztuki (wyższej, czy niższej, ale zawsze) jest ważne J

Porównując ze sobą obydwie postaci, mam wrażenie, że obydwie były nieszczęśliwe. Obydwie przez swoją (nie powiem inność, bo to nie oddaje istoty) oryginalność, bycie bardziej wyjątkowym niż większość ludzkości i to na wielu polach. I tutaj mam trochę ambiwalentne uczucia odnośnie do sklasyfikowania tych odmienności. Czy zaliczyć to jako błogosławieństwo od losu, czy jako przekleństwo…

Wiadomo, cudownie jest urodzić się geniuszem (tak mi się wydaje), a z drugiej okazuje się, że jesteś bardzo inny od większości, idziesz pod prąd, a to zawsze wymaga poświęceń. Często to oznacza skazanie się na wieczną samotność, na krzywdę, którą wyrządzają Tobie inni ludzie, ale też krzywdę, którą Ty wyrządzasz najbliższym. Chociażby przez swoją wrażliwość na różnego rodzaju bodźce zewnętrzne.

Nie uważam siebie za wyrocznię, człowieka mądrego, dlatego też nie podejmę się osądu tych postaci. Postaci na wskroś genialnych i (do przełomowego momentu w ich życiu) na wskroś nieszczęśliwych. Ufam w Twój rozum, w Twoją wrażliwość drogi Czytelniku, dlatego też niech każdy osądzi te postaci we własnym sercu.

A jakie są Wasze ulubione postaci, które są nieoczywiste? Podzielcie się nimi poniżej. Może to będzie inspiracja do jednego z kolejnych wpisów?

Tymczasem!

J.

sty 14 2020 Fotografia
Komentarze (0)

Pomyślałem, że dzisiaj zamiast przemyśleń, czegoś trochę bardziej sentymentalnego, pokuszę się o coś, co jest faktem. Ciekawostkę, o której pewnie wiesz, wszak to nie jest ani odkrycie Ameryki z mojej strony, ani jakiekolwiek inne przełomowe odkrycie. Coś pokroju odkrycia bozonu Higgsa.

Wspomniany fakt, który postanowiłem dzisiaj opisać, pochodzi z pogranicza sztuki, chemii oraz fizyki. Dokładniej, dziedziną, którą dzisiaj poruszam jest fotografia. Moim zdaniem, to jedna z większych trudności w całej dziedzinie, sztuki, gdyż aby zrobić dobre zdjęcie, nie wystarczy mieć świetny aparat, znać wszystkie jego funkcje, filtry, czy czegokolwiek innego taki sprzęt nie zawiera. W sztuce fotografii, pomimo tak ogromnego postępu technologicznego, jedna rzecz, która jest kluczowa nie uległa zmianie od XIX – wieku.

Co mam na myśli? Ano, to bardzo proste. Fotografia polega na zabawie światłem, odpowiednim ustawianiu przesłon, doprowadzaniu odpowiedniej ilości światła do światłoczułej soczewki. To trochę tak jak z naszym wzrokiem. Jeśli patrzymy prosto w słońce, to ilość światła, która dochodzi do przesłony w naszym oku oślepia nas, nie możemy złapać ostrości widzenia. Podobnie jest w przypadku patrzenia w ciemności. Oczywiście, lepiej, jeśli jest zbyt ciemno, niż zbyt jasno, gdyż po około 30 – sekundach nasz wzrok się dostosowuje
i widzimy całkiem ostro. Ostro, ale nadal, jakość obrazu nie jest zadowalająca.

Stwierdziłem, że o fotografii pomówię na przykładzie mojego ulubionego zdjęcia. Wprawdzie ta fotografia jest niesamowicie leciwa, tym niemniej widzę w nim tak dużo uroku z dawnych lat. Jest dla mnie nietuzinkowe w każdym swoim centymetrze kwadratowym. Począwszy od lewego górnego rogu, skończywszy na prawym dolnym skrawku zdjęcia.

Jest niewyraźne, ale co z tego? Czy jeśli zagłębimy się w nasze życie, każdy fragment, który doskonale pamiętamy, zarówno chwile dobre, jak i mniej przyjemne, to czy wszystko jest tak doskonałe w swojej istocie? Czy wszystko jest tak bardzo wyraźne, że nie znajdziemy nawet fragmentu, którego nie poddamy pod wątpliwość? Być może. Natomiast, niestety ja tak nie mam. Nie posiadam władzy czytania w myślach, wcielania się w czyjąś głowę, więc mogę jedynie wypowiadać się za siebie.

Przedmiot o którym piszę znajduje się poniżej J

https://www.flickr.com/photos/emanistan/4298578797 

Na pierwszy rzut oka, zwykła fotografia monochromatyczna, ale tak naprawdę, jeśli przyjrzymy się odrobinę głębiej, zobaczymy człowieka. Ot, XIX – wiek, człowiek jakich wielu w tamtych czasach. Na głowie cylinder, na plecach surdut, czy zwykły garnitur. Ale to nie jest zwykły człowiek. To pierwszy sfotografowany człowiek w historii fotografii. Tak, tak drogi czytelniku. Mamy rok (no właśnie, tutaj są podzielone zdania, bo niektórzy mówią
o latach 30’, inni o latach 40’, a jeszcze inni latach 20’ XIX – wieku. Jako, że w zdecydowanej większości źródeł mowa była o 1827 – roku, to i ja będę się tej daty trzymał. Nie mam pewności, więc, nie będę bił piany.

Jeśli wiesz o tym, że jestem w błędzie, daj mi znać, nie chcę, żeby tutaj znalazły się jakieś kłamliwe informacje. Nie lubię tego, więc jeśli mogę, staram się nie przykładać do tego ręki. Tymczasem, wracając do samej fotografii…

Samo zdjęcie ukazuje paryski Boulevard du temple i zostało wykonane z okna jednej
z przylegających doń kamienic. Tak naprawdę, próby wykonania zdjęcia tą techniką trwały od dobrych kilku lat, bo od początku lat 20’. Pracowali nad nią Louis Daugerre i Joseph Niépce. Właściwie w odwrotnej kolejności, bo tak naprawdę technikę, którą za chwilę opiszę, opracował i poświęcił jej całe lata był Niépce. Jednak to Daugerre opublikował tę fotografię
i to Jego nazwisku przypisano nazwę tej techniki. Jednak historia zapamiętała również Niépce’a. Niestety, nie w takim stopniu na jaki sobie zasłużył, ale z drugiej strony lepiej chociaż w ten sposób, niż tak, jak często bywało z malarzami, którzy z czasem tracili swoją kreatywność i wizję, a obrazy wykonywali ich czeladnicy, pod którymi mistrzowie się podpisywali. Swoją drogą, kiedyś trochę
o tym czytałem i może za jakiś czas i tego typu historie przedstawię
J

Na czym polega dagerotypia (ang. Daugerrotype)? W finalnej wersji, na posrebrzoną
i wypolerowaną miedzianą płytkę, nakładano bardzo cienką warstwę jodku srebra. Taką płytę, ustawiano w ciemnym pomieszczeniu, którego okna zasłonięto czarną płachtą, w której wycinano mały otwór, którym dostawało się do pomieszczenia słońce. Po zakończonym procesie naświetlania, płytę polewano rozpuszczalnikiem.
W ten sposób, ukazywał się odbity obraz. Minusem był brak możliwości wykonywania odbitek, ale do tego wrócę pod koniec.

W niewielkiej odległości od źródła światła stawiano płytę, którą naświetlano przez około 40 – minut (jeśli dzień był relatywnie słoneczny, z małą ilością chmur). No właśnie, tutaj dochodzimy do sedna całej trudności i tego, z jak bardzo słonecznym dniem mieliśmy do czynienia.

Sam proces fotografii rozpoczął się około godziny 18, więc słońce chyliło się już ku zachodowi. Jeśli przyjrzeć się zdjęciu, to przebarwienia, najbardziej niewyraźne fragmenty związane z rozmazaniem, wynikają z wędrówki słońca po nieboskłonie. Mimo wszystko, uzyskane zdjęcie jest bardzo wyraźne.

Dagerotypia była wykorzystywana na skalę globalną przez około 10 lat, bo od lat 40’, do lat 50’ – XIX wieku. Z jednej strony krótko, bo 10 lat w skali całych epok jest niczym. Z drugiej naprawdę długo (patrząc z perspektywy dzisiejszego postępu technologicznego). Tak naprawdę, to ile czasu wykorzystywano tę technikę, jak długo była popularna, nie ma najmniejszego znaczenia. Sam fakt opracowania tej techniki, jest tutaj kluczowy. Dzięki temu, z czasem ewoluowała dziedzina fotografii, wypierając portretowanie malarskie. A z czasem fotografowanie stało się tak popularne jak dzisiaj, gdzie każdy wykonuje każdego dnia kilka, kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt zdjęć. O zawodowych fotografach nie wspominając, bo nie o to chodzi.

Mam nadzieję, że ta historia zainteresowała Cię. Na pewno w najbliższym czasie jeszcze kilka pojawi się na stronie J

Do zobaczenia!