Najnowsze wpisy


kwi 01 2021 Skąd to niebo
Komentarze (0)

Drogi Czytelniku,

Dzisiaj chciałbym wprowadzić Cię w świat mojego dzieciństwa.

Gdy byłem mały, bardzo lubiłem leżeć na pewnej łące, gdzie płynęła rzeka, nieopodal było większe jezioro (za prawym brzegiem rzeki znajduje się kilka łąk, w tym łąka Rodziców, ale to nie o niej, a ja zwykle lubiłem leżeć za lewym brzegiem), mały zagajnik, w którym trzeba było uważać, gdyż bieliki miały tam swoje gniazda i w okolicy tej łąki było takie malusieńkie jezioro.

Okolica typowa dla jezior morenowych, których na Pojezierzu Pomorskim jest całe mnóstwo. Cóż, ostatnie zlodowacenie, przechodzące przez terytorium naszego kraju pozostawiło bardzo wiele tego typu pamiątek. Nie wiem jak Ciebie, ale mnie bardzo to cieszy J

Wracając jednak do ogólnego entourage-u, nastoletni Kuba bardzo lubił chodzić na ten wycinek swojej rodzinnej wsi ze swoim psiakiem i zaszywać się tam na około godzinę. Tam mogłem uciec od obowiązków szkolnych, przemyśleć wszystkie swoje niepowodzenia, pomyśleć w jakim kierunku fajnie byłoby pójść, czy też najzwyczajniej w świecie położyć się w trawie ze słuchawkami i posłuchać muzyki. Chociaż, pamiętam, że jedną z moich ulubionych powieści wczesnej młodości, również połykałem leżąc na łące J

Zwykle, kiedy pozwalałem sobie na wylegiwanie się w trawie, była wiosna, ewentualnie jesień. I to wczesna. Cóż, teraz najchętniej robię to latem. Ale to zapewne kwestia wieku, innego rozkładu codziennych obowiązków, priorytetów. Myślę, że ilość powodów jest wprost proporcjonalna do liczby rzeczy, które wypada w ciągu jakiegoś czasu wykonać.

W takich dniach, przez niebo przelatywały kolejne cumulusy, ewentualnie niebo było krystalicznie czyste. Kiedy z lubością oddawałem się tym czynnościom, nie zastanawiałem się nad tym dlaczego moje oczy widzą, to co widzą. Ot, przyjmowałem to za pewnik.

Jednak wystarczyło pójść na studia, żeby nie tylko musieć, ale przede wszystkim móc odpowiedzieć sobie na to pytanie. Jednak ważni są ludzie stający na naszej drodze, którzy potrafią wzbudzić w nas tę dziecięcą ciekawość.

Mógłbym na to pytanie odpowiedzieć właściwie wprost, ale gdybym to zrobił, zjadłbym całe dno i nie ukazałbym geniuszu dwóch fizyków, którzy odpowiadają za ten stan wiedzy. Dwóch ludzi, dwie różne osobowości, jedno zjawisko (patrząc globalnie), ale ugryzione z dwóch bardzo różniących się od siebie punktów widzenia. To chyba najbardziej podoba mi się w fizyce jako dziedzinie. Wszystko można rozgryzać z tak różnych kątów, ile tylko jest osób. I mimo wszystko można dojść do (na pozór) podobnych wniosków, a jednak w swojej istocie kompletnie różnych od siebie J

Żeby nie było wątpliwości, jeśli jesteś ciekawy drogi czytelniku tego, skąd biorę tę „tajemną” wiedzę, odsyłam do podręcznika prof. Jerzego Dery „Fizyka Morza”, wydanie z 2003 roku, wydanie drugie J

Idąc chronologicznie, cofnijmy się do XIX – wieku i wyprowadzenia przez barona Johna Williama Strutta (lorda Rayleigha) rozpraszania fal elektromagnetycznych na cząstkach dużych (ang. Rayleigh scattering). Teoria przedstawiona przez profesora Oxfordu i późniejszego laureata Nagrody Nobla miała swoje wady, ponieważ pozbawiona była weryfikacji. Cóż, takie były czasy, że tego typu doświadczenia były trudne do zweryfikowania i w dzisiejszych czasach trudno nawet byłoby na tej podstawie uzyskać stopień naukowy doktora w dziedzinie fizyki bez przeprowadzonego doświadczenia, które ma jakiekolwiek ręce i nogi. Drugą słabą stroną był fakt, iż stosowalność tego prawa kończyła się do częstotliwości na tyle dużych, że fale elektromagnetyczne wchodziły w zakres światła nadfioletowego.

Niemniej, należy pamiętać o tym, że to odkrycie było przełomowe i stanowiło całkiem dobre podwaliny, chociażby w dzisiejszy świat badań powierzchni Ziemi z poziomu satelitarnego.

Dodatkowo, dla ułatwienia działań, założono, że cząstki są idealnie kuliste. Swoją drogą, wiele z dzisiejszych teorii, również opiera się na wielu założeniach. Wiadomo, że jakiekolwiek cząstki, które znajdziemy w przyrodzie, nie są perfekcyjnymi sferami. Co nie zmienia faktu, że bez przedstawienia tego typu założenia, niemożliwym byłoby uogólnienie i stworzenie globalnego algorytmu, który będzie opisywał tę część otaczającego nas świata.

Wg teorii Rayleigha za kolor nieba (co jest prawdą i późniejsze badania to wykazały) odpowiada w głównej mierze azot oraz tlen obecne w powietrzu, czyli te gazy, których udział atmosferze jest zdecydowanie największy odpowiadają za ten kolor nieboskłonu, który widzimy.

W myśl słowniczka, który daje nam fizyka klasyczna, rozpraszanie jest wynikiem wzbudzenia cząstki azotu, bądź tlenu, która nie jest obojętna elektrycznie. Cząstka, która zaczyna drgać, zachowuje się jak antena. Jeśli kojarzycie stare anteny, stawiane chociażby w latach osiemdziesiątych na telewizorach, to właśnie są tego typu anteny (tzw. anteny dipolowe). Jeśli w cząstkę uderzyła fala elektromagnetyczna (dokładniej część widma światła) od długości lambda, to (najczęściej to jest elektron) cząstka zaczyna również drgać z częstotliwością odpowiadającą tej, która w nią uderzyła, wprawiając w drganie. Cóż, proste przekazywanie zaburzeń, zgodnie z prawami mechaniki Newtona, więc można się tego spodziewać. Trywialne, a w swojej istocie (zważywszy na to, kiedy Newton działał) genialne.

Cały ten aparat matematyczny, który za tym stoi pozwolę sobie pominąć. Raz, że chyba nie to jest tym miejscem, gdzie powinienem katować takie rzeczy, a dwa, że zwyczajnie nie chce mi się przepisywać całego ciągu różnych literek i ułamków przepisywać J

W każdym razie, najbardziej widać różnice w odcieniach, kiedy przeniesiemy się z miejsca, w którym powietrze jest czyste, takiego jak Bory Tucholskie, w miejsce, gdzie króluje przemysł, np. Śląsk. Łuny/pasy, które możne wówczas ujrzeć na niebie w najlepszym stopniu obrazują zjawisko opisywane przez lorda Rayleigha.

Żeby nie było, to nie jest tak, że w powietrzu mamy tylko cząstki duże. Przecież świat toczy się równolegle w skali mikro. Dokładnie te same fale elektromagnetyczne uderzają w cząstki drobne. Jednak światem w skali mikro-, chociaż stanowi jedną, spójną całość ze światem makro-, rządzą kompletnie inne reguły gry. Dziwne prawda?

Tego typu zjawisko opisuje indykatrysa Mie. Tutaj mamy do czynienia z…

Powiedziałbym, że dosyć dużą wycinkowością widma promieniowania słonecznego, które daje widoczne efekty. Tutaj z kolei mamy do czynienia z rozpraszaniem światła w głównej mierze na cząstkach, które można określić mianem aerozoli. Najlepiej to jest widoczne podczas powstawania zjawiska, które chyba każdy lubi najbardziej. Nawet bardziej od najbardziej perfekcyjnie niebieskiego nieba, czyli tęczy ^.^

Niestety, tutaj moje rozumienie tego zjawiska jest na tyle…

Chyba najlepszym określeniem będzie słowo: nędzne, że pozwolę sobie nie wchodzić w jakiekolwiek szczegóły, żeby też nie wprowadzać niechcący Ciebie Drogi Czytelniku w błąd L

W każdym razie, mam nadzieję, że ilekroć mając wolną chwilę spojrzysz w przeczyste niebo nad swoją głową, chociaż przemknie Tobie przez głowę, że z pozoru proste i oczywiste otaczające nas zjawiska, swego czasu również były odkryciem. Może nawet epokowym J

Życzę Ci z całego serca dobrego wieczoru i do zobaczenia wkrótce. Na pewno prędzej, niż za 4 miesiące. Myślę, że w związku z tym, iż pozostaję w „niewoli” jeszcze przez kilka najbliższych dni, spotkamy się do 9.04 jeszcze kilkukrotnie.

J.

gru 02 2020 Po prostu walcz!
Komentarze (0)

 

 

Droga Czytelniczko,

 

Poprzednio umieszczone tutaj przemyślenia miały być ostatnimi, które rozpoczynam w ten sposób, tym niemniej powody, dla których to piszę są sprowokowane wprost przez kobiety.

 

Oczywiście, nie mam tutaj na myśli jakiegoś ataku na którąkolwiek z Was. Po prostu można powiedzieć, że stałyście się swego rodzaju Muzami, inspiracją J

 

Zakładając tę stronę, założyłem, że co do zasady nie będę komentował bieżących wydarzeń, ponieważ w lwiej części wiążą się z (tfu, przepraszam za bluzg) polityką. Jakkolwiek nie patrzeć, ta część otaczającej nas rzeczywistości w swej naturze jest brudna i zakłamana. Niestety (albo i stety) strasznie mnie to obrzydza i odpycha, tym niemniej, wydarzenia wczorajszego popołudnia skłoniły mnie do popełnienia tego wpisu. W pierwotnym zamyśle, już praktycznie gotowy wpis poszedł do szuflady i ukaże się zapewne niebawem.

 

Wracając jednak do głównej myśli, która mną kierowała.

 

Wczorajszego wieczoru obejrzałem film z 2016 – roku „Nominacja” z Kerry Washington (główna bohaterka – Anita Hill). Pozwolę sobie z lekka nakreślić sprawę, żeby było wiadomo do czego się odnoszę. Dla zainteresowanych, szersze informacje odnośnie do tego filmu znajdziecie tutaj:

 

https://www.filmweb.pl/film/Nominacja-2016-752063

 

Film dotyczy sprawy z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia mającej miejsce w USA. W amerykańskim systemie sprawiedliwości, jeden z sędziów sądu najwyższego rezygnuje z pełnionej funkcji ze względu na wiek i stan zdrowia. Ówczesny Prezydent USA (George H. W. Bush – tzw. Bush senior) nominuje swojego znajomego jako sędziego w miejsce rezygnującego i zaczyna się cała przewidziana
w prawie procedura. Wiadomo, to są sprawy ważne, następują przesłuchania publiczne w Kongresie i jak to zwykle bywa, wychodzą na światło dzienne niewygodne fakty
(a być może oszczerstwa – obejrzyj, a sama się przekonasz) z życia sędziego Clarence Thomasa (Wendell Price). Sprawa, która powinna być prosta, relatywnie szybka
i oczywista (w gruncie rzeczy nawet przyjemna) zaczyna się gmatwać. Sędzia zostaje posądzony o molestowanie seksualne przez prof. Hill.

 

Jak to zwykle bywa, społeczeństwo jest podzielone. Połowa jest za Pokrzywdzoną, połowa trzyma stronę Oprawcy. Myślę, że w każdym w miarę normalnym kraju może to wyglądać podobnie.

 

Sprawa wydaje się być nierozstrzygnięta, pomimo początkowo zażartej walki, której celem wydaje się nie być zemsta, a jedynie dowiedzenie prawdy przez Pokrzywdzoną. Uważam taką postawę, za mimo wszystko szlachetną. Ale w moich oczach cała ta sprawa ma dużo głębszy wymiar, niż tylko osobiste porachunki. Już spieszę z wyjaśnieniami.

 

Żyjemy w świecie, w którym (strasznie mnie boli, że nadal tak wygląda rzeczywistość, ale i do tego się odniosę) kobiety są często traktowane przedmiotowo. I kompletnie pomijam tutaj kwestię rasy, religii poglądów (tfu) politycznych, czy orientacji seksualnej. Niestety, przez wieki utarło się, że światem rządzą mężczyźni. Przyjrzyjmy się temu jak wyglądają struktury rządowe i parlamentarne chociażby w naszym kraju. Ilu mamy ministrów – kobiety (przepraszam, słowo „ministra” wydaje mi się przegięciem. Jak dla mnie słowo „minister” jest pojęciem zwyczajnie bezpłciowym i bezosobowym)? I o ile jestem w stanie zrozumieć, że sytuacja ma miejsce w przypadku ugrupowań, które nie kryją się ze swoim szowinizmem. Nie zgadzam się z tym, nie podoba mi się to, ale jeśli sprawa stawiana jest wprost? Mimo wszystko szanuję takie postępowanie, nie potępiam go, gdyż ta grupa społeczna stawia sprawę jasno i uczciwie od samego początku: Kobieto, Twoje miejsce jest przy garach w kuchni, a żeby nie kusiło Cię, to przypnę do Twojej nogi łańcuch, żebyś za daleko nie odeszła. Chłop jest od zarabiania i noszenia portek.

 

Mam poczucie absurdu pisząc powyższe zdanie, ale nie odmawiam takim osobom prawa do takich poglądów, pomimo wewnętrznej niezgodności z takim postępowaniem. Jednocześnie, nie mam pretensji do takich ludzi. Po prostu ich nie popieram, nie głosuję na nich, robię to co może zrobić w takiej sytuacji wyborca. Szukam kogoś, kto fundamentalne sprawy w moich oczach popiera, a takim ludziom daję czerwoną kartkę, nie głosując na nich. Nie po drodze mi z Wami, ale mimo wszystko na świecie i dla Was jest miejsce.

 

Jednak nie zgadzam się z uprawianym przez wielu (i to w tym filmie też jest widoczne) zwyczajnym kurestwem. Wiem, ciężkie słowa, ale jak niejednokrotnie to podkreślam, wulgaryzmy są elementem języka, który po coś został stworzony. I jeśli w normalnej rozmowie, żeby podkreślić poziom istotności używa się takich zwrotów, jeśli ta część języka nie jest nadużywana, to dlaczego w takich momentach jej nie wykorzystać? Ot, słowo jak każde inne. Znajduje się w słowniku języka polskiego.

 

Wracając jednak do obrzydlistwa, uprawianego przez wielu. Przyjrzyjmy się ugrupowaniom idącym do jednego, czy drugiego parlamentu z hasłami na sztandarach, niczym sufrażystki. Emancypacja kobiet, równouprawnienie. I teraz zastanówmy się, jaki procentowy udział obojga płci powinien być w parlamencie ze strony takiego ugrupowania? Na mój zdrowy, chłopski rozum fizyka: 50/50. Oczywiście, nie zawsze da się to idealnie osiągnąć, bo wystarczy nieparzysta liczba mandatów i klops. Ale też nie czepiajmy się. Niech to będzie 55/45, czy nawet 60/40 w którąkolwiek ze stron. Różnicy praktycznie brak, a przy tym pierwsza, zasadnicza obietnica już jest spełniona.

 

I tutaj pojawia się kwestia zasadnicza. Czy tak jest w rzeczywistości?

 

Moim zdaniem niespecjalnie, ale proponuję sprawdzić samemu. W końcu mogę uprawiać obrzydliwą demagogię, ewentualnie mogłem kropnąć się w liczeniu :P

 

https://www.sejm.gov.pl/sejm8.nsf/poslowie.xsp?type=P

 

Przejdźmy jednak do wydarzeń bieżących. Od kilku miesięcy (dwóch? Dobrze pamiętam?) przez Polskę przewija się fala protestów, ze względu na próby gmerania przy obecnym „kompromisie aborcyjnym”. Celowo nie piszę tego określenia wprost, ze względu na rzeczywistość, w której już na poziomie podstawowym lekarze (oczywiście nie wszyscy) go przestrzegają. No bo jak to powinno wyglądać? Przynajmniej w mojej głowie.

 

Podobne zdanie mam o wielu osobach z Parlamentu przebijających się w tłumie, ewentualnie pojawiających się na konferencjach prasowych w maseczkach z błyskawicą. To co robią jest wspomnianym już kurestwem w najczystszej postaci. Przecież Oni robią to tylko dlatego, że widzą swój interes w tym. Chcą być zapamiętani, jako wspierający strajk, a tak naprawdę mają głęboko w nosie, czy prawo ludzi do decydowania o sobie będzie zachowane czy też nie. Proponuję śledzić ich głosowania nad projektami ustaw kolanem przepychanymi przez sejm. Swoją drogą, ustalanie prawa w ten sposób samo w sobie już jest absurdalne.

 

Jeśli okazuje się, że istnieje duże ryzyko, że dziecko, które mama nosi pod sercem jest na tyle chore, że będzie roślinką (strasznie płakać mi się chce jak tylko o tym pomyślę), lekarz natychmiast powinien o tym poinformować, jak tylko zostanie to wykryte. Nic o nas bez nas, a przede wszystkim lekarz powinien swoje obowiązki wypełniać sumiennie (jak w przypadku każdego innego zawodu), a przede wszystkim transparentnie. Przede wszystkim względem pacjenta, w końcu to jego dotyczy.

 

A jaka jest rzeczywistość? Niech każdy odpowie na to pytanie już we własnym sumieniu.

 

Nie zrozumcie mnie źle. Nie uważam, że jeśli istnieje taka konieczność, potrzeba, wola…

 

Nawet nie do końca wiem jak to precyzyjnie określić, ale myślę, że doskonale rozumiesz co mam na myśli.

 

Jeśli lekarz zostaje poproszony do wykonania zabiegu aborcji, nie musi go wykonywać. Lekarz jak każdy z nas jest człowiekiem. Nie może być takiej sytuacji, że zmuszamy kogoś do czegoś, z czym potem taki człowiek nie będzie w stanie z tym żyć. Ale w normalnej rzeczywistości, lekarz wskazuje (nie okłamujmy się, oni doskonale znają się nawzajem. Tak jest w każdym środowisku. Też znam sporo hydrotechników i wiem, kto jest lepszym, kto ma mniejsze zdolności, umiejętności i wiedzę) kogoś, kto takie zabiegi przeprowadza i jest w stanie dalej żyć z tą świadomością.

 

Osobiście, nie popieram aborcji jako takiej. Nie wyobrażam sobie, nawet (tak jak obecnie), że z moją żoną spodziewamy się dziecka i nagle trach: nie będzie dziecka. Nie byłem w takiej sytuacji i pojęcia nie mam jakbym się zachował. Na teraz: kompletnie przerosłoby mnie to.

 

Ale to nie oznacza, że mój pogląd na świat jest jedynym słusznym. Na Boga miłego. Nie bawmy się w osądzanie innych. W imię czego X, czy Y ma czuć się lepszy i bardziej moralny od drugiego człowieka? Nie przyszło Ci ośle do głowy, że możesz nie mieć racji? I co teraz? Coś sobie ubzdurałeś i teraz wszyscy tak mają robić, bo tego chcesz?

 

Chyba nie tędy droga, co? Jakim prawem chcesz być sumieniem jakiegokolwiek człowieka?

 

Wracając jednak do sedna sprawy. Bardzo istotne tutaj jest zakończenie filmu. Główna bohaterka dostała całe stosy listów od różnych osób z całego kraju, w których była popierana, listów w których przede wszystkim była wyrażana wdzięczność. Postawa prof. Hill była zaczątkiem przemian w USA w tej kwestii. Bardzo znamienne jest to, co już pojawiało się przy okazji napisów końcowych. W następnych wyborach do senatu dotychczas zdominowanego przez mężczyzn, dostało się rekordowo dużo kobiet.

 

Co więcej, całe to zamieszanie, które na pozór nie wyszło żadnej ze stron na dobre i na pozór nic z tego ani dobrego, ani złego nie wyniknęło, sprawiło że kobiety przestały milczeć. Liczba zgłoszeń związanych z molestowaniem seksualnym wzrosła w następnym roku (t.j. 1992) dwukrotnie. Oczywiście, zapewne część z nich była niesłuszna
i też nie sądzę, żeby każdy mężczyzna, którego spotkasz na ulicy jest potencjalnym zwyrodnialcem. Zachowajmy mimo wszystko zdrowy rozsądek.

 

Jak zatem widzę to w przypadku obecnej sytuacji toczącej się w Polsce?

 

Drogie Panie…

 

Walczcie! Po prostu walczcie o swoje prawa. Zarówno jeśli chodzi o aborcję, jak również jeśli chcecie, mieć możliwość pożegnania się z dzieckiem, które wiecie, że i tak nie przeżyje. Walczcie o możliwość decydowania o swoim losie, bo paranoidalnym jest to, że ktoś myśli iż wie lepiej od każdej z Was razem i z osobna, co dla Was lepsze.

 

Podobnie jest z równouprawnieniem w parlamencie. Jeśli uważacie, że to istotne dla Was, to rozliczcie przy urnie za 3 lata (chyba następne wybory są w 2023) obecnych parlamentarzystów z ich słów i obietnic. Pamiętajcie przy tym o jednym. Nie jest wymówką to, że nie są przy władzy. Nie każda z obietnic, czy sztandarowych postulatów jest uzależniony od tego, czy jakaś grupa jest przy władzy, czy też nie.

 

Tak samo jest z obecnie rządzącą opcją. Jeśli nie zgadzasz się z nimi, jeśli wkurzają Cię, to nie idź po najmniejszej linii oporu, nie daj sobie zamydlić oczu jedną, czy drugą obietnicą. Pamiętaj, nikt (bez znaczenia, kto jest przy władzy) niczego Tobie nie da. Każdy program socjalny nie bierze się z kieszeni/konta opcji X, czy Y. Oni robią to
z Twoich podatków. Najpierw to Ty musisz zapracować na coś, żeby państwo mogło pobrać obowiązkową daninę i przeznaczyć to na cokolwiek. Nawet jeśli uznają, że będą tymi pieniędzmi palić w piecach, zamiast węgla, a Ty to akceptujesz, to pamiętaj, że to są Twoje pieniądze.

 

Ani Premier, ani Prezydent, ani jeden, czy drugi poseł nie dają Tobie niczego od siebie. Oni dysponują Twoimi pieniędzmi, przesuwają je tam, gdzie uznają, że jest taka potrzeba. I to, czy do wyborów jeszcze są 3 lata, czy nie, nie oznacza, że masz zapominać to, co miało miejsce w którymkolwiek momencie kolejnych kadencji parlamentu. Jeśli ich popierasz, to wyraź to ponownie. Z kolei, jeśli się z czymś nie zgadzasz, to masz tylko jedną możliwość działania. Realnego działania. Urna wyborcza. To Twój jedyny skuteczny sposób komunikacji z parlamentem. Nie strajki, nie transparenty, choćby
i najzabawniejsze.

 

Z kolei, jeśli uważasz, że na transparencie chcesz wyrazić swoją dezaprobatę, to zrób to wprost. Jeśli cisną Ci się na usta słowa wulgarne, to miej odwagę je tam umieścić. Jeśli nie, to ich nie używaj. Ale zrób to wprost. Tych symbolicznych 8 gwiazdek…

 

Jeśli to masz na myśli, to napisz wprost „jebać PiS”. Jeśli inaczej wyrażasz swoją dezaprobatę, to zwyczajnie ją wyraź. Jeśli popierasz jakąś opcję, to też to zamanifestuj. Ale niech świat, w którym żyjemy będzie jasny i klarowny.

 

Tyle ode mnie. Mam nadzieję, że nie zasnęłaś Droga Czytelniczko przy tym tekście :-)

Dobrego dnia!

J.

 

sie 17 2020 Prosto do celu
Komentarze (0)

Droga Czytelniczko,

Dzisiaj chciałbym zakończyć pewien etap prowadzony na tym przybytku. Początkowo zakładałem, że cały proces tworzenia i publikowania będzie trwał przez cztery tygodnie. Jednak w myśl powiedzenia: Powiedz Bogu o swoich planach, a zaśmieje Ci się prosto w twarz, wyszło jak zawsze. Trochę się rozwlekło, bo nie miałem czasu, momentami zbyt długo zastanawiałem się nad niektórymi aspektami, a niekiedy najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się usiąść po pracy do Worda i skrobnąć tych kilku zdań, żeby wyrazić swoje myśli.

Ale, jako że w pracy myśli się najlepiej, a jeszcze lepiej kiedy to jest dzień wolny,
w trakcie którego najzwyczajniej w świecie musiałem być w pracy (a podobno
w państwowych firmach za dużo się nie robi) i mam jakąś godzinę dla siebie, pomyślałem, że wyartykułuję swoje myśli, postaram się zebrać je w jakąś całość
i stworzyć jednolity tekst. Niestety, jak łatwo zauważyć, trudno mi się wyzbyć głupiego nawyku i niczym wytrawny stand-uper lubię sobie na początku popierdolić o niczym. Cóż, obawiam się, że tego kiepskiego nawyku mogę się nie wyzbyć do końca życia. Zatem, niestety pozostaje mi z tym żyć. Właściwie, dla mnie to nie jest specjalnie upierdliwe, a jedynie dla otaczających mnie ludzi. Trudno :-P

W kończącym ten cykl tekście, chciałbym oprzeć się na jednym ze zdań najwybitniejszego (w tym przypadku nie mam odnośnie do tego najmniejszych wątpliwości) naukowca wszech czasów (wg słownika PWN to jedyna poprawna forma, tym razem chciało mi się sprawdzić J). Mianowicie, dzisiaj odniosę się do słów mistrza samego Hawkinga, czyli ojca mechaniki kwantowej i badań kosmicznych – Alberta Einsteina.

Einstein powiedział kiedyś: Jeżeli nie potrafisz czegoś prosto wyjaśnić – znaczy to, że niewystarczająco to rozumiesz.

Czytając to zdanie po wielokroć, za każdym razem dotykają mnie ambiwalentne odczucia. Jeśli spojrzeć na to w sposób dosłowny, nie ma w tym zdaniu krzty przesady. No bo, jeśli uważamy, że posiedliśmy jakąś sztukę/dziedzinę w sposób co najmniej bardzo dobry, jeśli nie perfekcyjny, to choćby nie wiem co to było, jak trudnego zagadnienia osoba tłumacząca nawet najbardziej ograniczonemu człowiekowi by nie opisywała, będzie w stanie wytłumaczyć arkana danej dziedziny
w sposób zrozumiały.

Wytłumaczyć, czyli nie mam na myśli tego, że osoba (nawet najbardziej genialna) podczas jednej rozmowy, która będzie trwała nawet i kilka godzin posiądzie daną dziedzinę w stopniu takim samym jak ów „mistrz”. Zgłębianie tajników czegokolwiek (nawet zamiatania podłogi – przerysowując oczywiście, chociaż to też jest sztuką) jest procesem. A każdy proces charakteryzuje się tym, że wymaga czasu. Trzeba  poświęcić pewną ilość czasu na wypraktykowanie, kolejną porcję na przemyślenie, czy robimy dobrze i skorygowanie błędów w swoim postępowaniu, kolejne próby. Nie ma innej drogi, a przynajmniej ja nie znam innej. Oczywiście, to nie oznacza, że nie jestem w błędzie. W końcu jestem tylko mężczyzną, a niestety, nasza płeć (serio, bardzo serce boli mnie z tego tytułu) jest piekielnie słaba.

Z drugiej jednak strony, należy sobie zadać pytanie, czy Einstein się nie mylił.
W końcu był takim samym człowiekiem, jak wszyscy chodzący po Ziemi. Na wskroś genialnym, ale dokładnie posiadającym takie same ułomności, jak Ty, czy ja.

Dlaczego tak myślę? Odpowiedź jest relatywnie trywialna. Mianowicie, sam znam kilka osób, które w dziedzinach, którymi się zajmują, osiągnęły poziom wręcz wybitnych artystów. Pierwszy z brzegu przykład. W Instytucie, w którym pracuje jest pewien przesympatyczny Pan, który na co dzień zajmuje się numerycznym modelowaniem procesów powstawania, ewolucji oraz zanikania kier lodowych
na morzach, czy też różnych ciekach śródlądowych.

Ów Profesor, jest człowiekiem naprawdę inteligentnym, oczytanym, a przy tym bardzo miłym i ciepłym w relacjach międzyludzkich. Jest raczej typem samotnika, kogoś, kto raczej nie lubi pracować w zespole, z bardzo prostej przyczyny. Dzięki temu zachowuje pełną niezależność, sam jest dla siebie sterem, okrętem i żeglarzem.
To, czy ja mam podobne odczucia odnośnie do efektywności i sensu takiego sposobu pracy naukowej jest kompletnie nieznaczącą kwestią. On tak ma i należy taki wybór respektować, niezależnie czy to mi się podoba, czy nie.

Wracając jednak do sedna „problemu”. Może jednak zanim, to taka króciusieńka dygresja. Kiedyś przeczytałem takie zdanie, które mocno zapadło mi w pamięć i im bardziej o tym myślę, tym bardziej się z tym zgadzam. Mianowicie, ów zdanie brzmiało mniej więcej w ten sposób: Nie ma na świecie problemów. Są jedynie rozwiązania. J

Dobrze, dosyć mojego pierdolenia od rzeczy, wróćmy do tematu Droga Czytelniczko ;-).

Profesor ma to do siebie, że pisze samodzielnie całe pakiety oprogramowania numerycznego, oparte o metody, które nie wykorzystują siatek. Już tłumaczę. Większość modeli działa w ten sposób, że dzieli sobie pewną przestrzeń, która nas interesuje (niech to będzie dla łatwego zobrazowania Morze Śródziemne) na foremne figury. To są kwadraty, albo trójkąty równoboczne. Każda z tych figur ma wspólne krawędzie z sąsiadującą figurą. W miejscach, gdzie stykają się ich wierzchołki tworzą się węzły. W każdym z węzłów wprowadza się swego rodzaju postulat, mówiący, że np. poziom dna znajduje się na nieograniczonej głębokości, albo na jakiejś głębokości, która nas interesuje i niech ona ma jakąś wartość z. Dodatkowo,
w dokładnie tych samych węzłach, zakładamy, że woda porusza się np. zgodnie
z liniową teorią falowania, czyli w przybliżeniu zachowuje się regularnie tak jak funkcja sinus, czy też cosinus.

Ale, są też metody tzw. „bez siatkowe”, gdzie dokładnie takie same równania zapisujemy w pewnej wydzielonej przez nas objętości. I np. całe wspomniane Morze Śródziemne dzielimy na kolejne objętości. Z reguły to są sześciany, bo tak jest najłatwiej i w środku takiej objętości mówimy komputerowi jak ma się zachowywać, wprowadzając dokładnie takie same postulaty, jak napisałem powyżej.

Przyznam szczerze, że te metody bez siatkowe są dosyć trudnym zagadnieniem. Przynajmniej jak dla mnie. Natomiast, nie dla Profesora.

Dodatkowo, cała matematyka, którą się posługuje w celu wykonania obliczeń, jest sama w sobie maestrię, być może w pewnym stopniu sztuką samą w sobie, co nie zmienia faktu, że jest piekielnie trudna. Nawet dla mnie, który (być może niesłusznie, ale moje dotychczasowe doświadczenie tak pokazuje) posiadł ją w stopniu co najmniej zadowalającym, jeśli nie niezłym, jest bardzo trudna i momentami trudna do prześledzenia krok po kroku.

Równocześnie, jak Profesor zaczyna komukolwiek tłumaczyć czym się zajmuje
i przede wszystkim w jaki sposób się tym para, jest koszmarny. Tak trudno to zrozumieć komuś, kto na co dzień nie ma z tym styczności, że ludzie zwyczajnie się poddają. Dla przykładu, gdybym miał takich nauczycieli w szkole, czy też na studiach, z jakimkolwiek przedmiotu, to absolutnie byłbym głąbem jeszcze większym, aniżeli jestem
w dziedzinie chociażby chemii. A możesz mi wierzyć na słowo. To jest doprawdy sztuka
J.

Wracając zatem do słów Einsteina. Czy ktoś, kto nie potrafi w sposób trywialny opisać tego czym się zajmuje jest powodem do deprecjonowania i jest dowodem na to, że ktoś taki nie rozumie tego, czym się zajmuje? Moim zdaniem nie. Powód jest bardzo prosty. Każdy z nas ma swoje ograniczenia. Jeden ma takie, drugi ma inne, ale każdy jakieś ma. Nie każdy musi mieć dar opowiadania o tym, czym się zajmuje w sposób klarowny. Wystarczy spojrzeć na dokonania kogoś takiego, sprawdzić, że ktoś jakiemuś jednemu zagadnieniu poświęcił życie, żeby stwierdzić, że: No, widać, że ten ktoś umie w te klocki, tylko ma problem z jasnym i klarownym wyłożeniem danego problemu.

Reasumując cały ten cykl poświęcony nauce/naukowcom/”światkowi”.

To, że ktoś ma dar prostego opowiadania o swojej dziedzinie, tak jak Hawking, czy nawet Einstein, a równocześnie zderzając te osobowości z ich przeciwieństwami, które wcale nie osiągnęły mało w innych dziedzinach, ale nie posiadły daru przekazywania wiedzy, nie znaczy, że kogokolwiek takiego można deprecjonować.

Myślę, że nie przekazanie wiedzy tworzy naukowca tym kim jest. Mam wrażenie, że to ile czasu, pracy i wysiłku ktoś poświęca na dane zagadnienie czyni go prawdziwym naukowcem.

Oczywiście, nie musisz się ze mną zgadzać. Nawet wypadałoby być w stosunku do mnie w kontrze. W końcu jestem tylko mężczyzną ze sporą ilością ograniczeń J

Do zobaczenia!

J.

 

 

 

 

lip 06 2020 Czy nauka jest moralna
Komentarze (0)

Droga Czytelniczko,

Zgodnie z wtrąceniem do ostatniego odcinka jestem konsekwentny
i w ten sposób w najbliższym czasie będę zaczynał kolejne wpisy
J

Następną konsekwencją ostatnich tygodni jest kontynuacja
quasi – naukowego miniserialu. 
Dzisiaj pozwolę sobie pokontemplować rozważania Hawkinga dotyczące
istnienia Boga. Przy czym, niekoniecznie chodzi mi o sam fakt podważania
przez Hawkinga istnienia (w jakiejkolwiek postaci) istoty boskiej
(a może powinienem pisać Istoty Boskiej? Jeśli masz ochotę, podsuń poprawną formę w komentarzu :-D ).
Gdybym poszedł tokiem myślenia Hawkinga (streszczę go w dalszej części,
bo to nieprawdopodobnie ciekawy punkt widzenia), znaczyłoby to,
że jestem świetny w dziedzinie mechaniki kwantowej, a eufemistycznie mówiąc: odrobinę brakuje mi do tego poziomu
J

Otóż Hawking opisuje proces powstania świata, czyli tzw. Big Bang,
gdzie temu zagadnieniu poświęcił życie. Wg teorii mechaniki kwantowej,
którą opisuje Hawking, powstanie świata kompletnie wyklucza istnienie Boga.

Przyjrzyjmy się temu z obydwu stron, czyli z punktu widzenia religii oraz mechaniki kwantowej.

Z punktu widzenia religii (przynajmniej Biblii) świat stworzył Bóg w
przeciągu sześciu dni. A jak to jest z samym Bogiem? Był, jest i będzie.
Czyli, pojęcie czasu albo nie istnieje, albo jest nieskończone, zarówno
w dziedzinie liczb rzeczywistych dodatnich, jak i ujemnych.
Mówiąc krótko, czas jest nieskończony. Istniała nicość i z nicości zostało
zbudowane coś. Może nawet nie tyle z nicości, ale z szeroko rozumianego chaosu.
Tak, brzmi enigmatycznie. To znaczy tyle na ile ogranicza nas wyobraźnia. Tak mi się wydaje.

Co na to nauka? Ano, wg teorii mechaniki kwantowej, wielki wybuch nastąpił
w chwili t = 0. Czy z niczego? I tak i nie.

Dodatkowo, wg Hawkinga (i przede wszystkim praw mechaniki kwantowej)
możliwe jest wiązanie pojedynczych cząstek. Wg mechaniki kwantowej w ten sposób
powstał Wszechświat. Dzięki temu, możliwe są mikrowybuchy. Mikro w skali czasowej.

Skoro uwalniana energia „dostępna” była tylko w krótkim czasie, jak to się stało,
że wolna materia mogła zostać zbita w obecny Wszechświat? Hawking odpowiada na to
w sposób bardzo krótki. Przestrzeń. Dzięki przestrzeni i energii (nota bene ujemnej) możliwe było powstania wszechświata.

To z kolei wiąże się z wykazanymi przez Einsteina obiektami, takimi jak Czarne Dziury.
Czarna Dziura działa w taki sposób, że jest ciałem wprost doskonale czarnym. Swoją drogą,
Słońce też nim jest. Z tą różnicą, że Słońce emituje z każdego wycinka swojej powierzchni
właściwie taką samą ilość energii. Z kolei Czarna Dziura pochłania to promieniowanie.
Grawitacja zawierająca się wewnątrz takiego obiektu jest niemal sześciokrotnie silniejsza
(o ile nie pomyliłem krotności, ale z tego co pamiętam tak właśnie jest), niż na Ziemi.

W związku z tym, promieniowanie słoneczne, które dostanie się do wnętrza Czarnej Dziury,
nie ma w sobie na tyle energii, żeby się z niej wydostać. Dzięki temu, wraz z każdym
pochłoniętym obiektem (czymkolwiek to coś jest), Czarna Dziura powiększa się.

Wracając do samej grawitacji Czarnej Dziury, gdybyśmy wstawili do jej wnętrza taki ładny,
kieszonkowy zegarek, czy jakikolwiek inny zegar (wspomniałem o kieszonkowym, bo takie
zegarki mi się podobają
J ), taki zegar się zatrzyma. Jaki z tego wniosek? Ano trywialny.
Wewnątrz Czarnej Dziury pojęcie czasu właściwie nie istnieje.

Wracając do mojego dylematu moralnego, zastanawiam się, na ile mam prawo zajmować się
na co dzień pracą naukową, z punktu widzenia osoby wierzącej.

Oczywiście, nie zajmuję się takimi rzeczami, które dążą do rozwikłania zagadki powstania Wszechświata.
W związku z tym, nie podważam istnienia Boga (w jakiejkolwiek formie by On nie był.
W zależności od tego w co Drogi Teofilu Czytelniku wierzysz, bądź nie).

Zajmuję się rzeczami kompletnie błahymi. Próbuję zoptymalizować stawiane przez ludzi budowle
w taki sposób, żeby były bezpieczne, a równocześnie w jak najmniejszym stopniu
degradowały środowisko, równocześnie nie będąc inwestycją diabelnie drogą.

Tym niemniej, z samej istoty praca naukowa polega na tym, żeby odpowiadać na pytania,
w pewien sposób zaglądać do boskiej kuchni, przeglądać jakieś przepiśniki, zeszyty z tajemnymi
recepturami i powiedzieć o tym światu.

Oczywiście, czasy Galileusza już dawno minęły, chociażby Papież przestał z urzędu ścigać
naukowców i poddawać ją oraz samych twórców egzorcyzmom.

Z drugiej strony, jako osoba wierząca, powinienem poszukiwać prawdy i w niej żyć.

A czym jest w istocie praca naukowca w samej swojej definicji. Właśnie jest poszukiwaniem prawdy.
Ale czy te poszukiwania w takim stopniu, jak to ma w obecnych czasach i zapewne w najbliższych
dekadach się tylko pogłębi jest jeszcze etyczne?

Jeśli nie, to gdzie leży granica postępowania etycznego? W jakim stopniu można poszukiwać,
żeby nie przekraczać granic przyzwoitości?

Od dłuższego czasu chodzi mi to po głowie i przyznam szczerze, że im dłużej o tym myślę,
tym bardziej nasila się wrażenie, że przesadzam każdego kolejnego dnia.

Do zobaczenia,

J.

cze 14 2020 Czym jest geniusz?
Komentarze (0)

Droga Czytelniczko Teofilu,

Na samym początku pozwolę sobie zamieścić pewne wyjaśnienie. Właściwie, chciałbym też przeprosić. Tak, do Ciebie mówię droga Czytelniczko. Poprzednie wpisy zaczynałem od zwrotu do Czytelnika. Miałem tu na myśli czytelnika jako takiego, myślałem bezosobowo, ale świat nie jest bezosobowy. W swoim szowinizmie trochę się zapędziłem, dlatego też najbliższe wpisy, dla wyrównania będą się zaczynały od zwrotu Droga Czytelniczko. W to miejsce zapewne również trafiają kobiety, stąd swego rodzaju zadośćuczynienie wobec świata należy poczynić. Przy czym, po upływie tego czasu zadośćuczynienia, będę już do końca istnienia tego kurwidołka bloga używał formy Czytelniku, ale tak samo serdecznie witam Cię bez względu na to kim jesteś J

Tyle tytułem wstępu.

W momencie, kiedy wrzucam ten wpis, od kilku tygodni dostępny na YouTube jest drugi z filmów braci Sekielskich. Mam wrażenie, że powinienem się do tego odnieść, tym niemniej, z sieci nic nie znika. Okazja jeszcze się nadarzy. Najpierw dokończę to co zacząłem. Chociaż to dokończę, bo miewam z tym aspektem życia problemy. Nieważne…

Dzisiaj chciałbym odnieść się do książki, która uświadomiła mi coś, co nie jest mi dane wprost, o ile jest. Równocześnie, po przeczytaniu tej książki przypomniały mi się słowa osób, które
w pewnym stopniu kształtowały mnie w dotychczasowej drodze. Jak sam tytuł wpisu mówi, dzisiaj chciałbym poruszyć temat geniuszu.

Poprzednim razem pisałem o Marii Skłodowskiej – Curie, która była geniuszem. Jeśli ktoś dokonuje takich odkryć jak Ona, nie może być inaczej. To oczywiste. Ale nie do tej postaci dzisiaj się odnoszę. Tym razem to nie MS-C jest motywem przewodnim. Dzisiaj chciałbym odnieść się do (moim zdaniem) najpotężniejszego umysłu naszych czasów. Nie dlatego, że ta postać podobnie jak ja jest fizykiem. Znaczy w pewnym sensie tak jest, ale to nie jest moją główną motywacją, taką wprost.

Dzisiaj chciałbym poruszyć temat geniuszu w oparciu o dzieło Stephena Hawkinga „Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania”. W następnym tekście również do tej książki się odniosę, ale nie w tak ogólnym stopniu jak teraz. Następnym razem spróbuję kontynuować dywagacje prowadzone przez Autora w jednym z rozdziałów. To ciekawe zważywszy na fakt poglądów i postaw samego Hawkinga, nie jako naukowca, a jako człowieka.

Geniusz, zatem kim on jest?

W szkole średniej, pani od matematyki głosiła hasło, które sobie wziąłem mocno do serca. Podobnie jak motto szkoły, której miałem przyjemność być uczniem. Wg pani X (niech na potrzeby tego wpisu ta osoba ma tak na imię) „Geniusz to 5% talentu i 95% pracy”. W pewnym momencie swojego życia bardzo chciałem zostać takim człowiekiem. Kimś genialnym. Z czasem, będąc na fizyce zrozumiałem, że ludzie, którym z ogromną łatwością przychodziły jakieś sukcesy, trudne zaliczenia, tak ot rozwiązywały różnego rodzaju problemy z dziedziny matematyki, czy fizyki nie są genialni. Oni są mądrzy, inteligentni, ale nie są genialni. To przychodziło im łatwo i kompletnie tego nie doceniali. Zrozumiałem, że osoby, które tyrały godzinami, poświęcały wolny czas na doskonalenie się i czynili widoczne, czasami wręcz kolosalne postępy są prawdziwymi geniuszami, bądź mają zadatki na zostanie kimś takim. Pozostali byli zwykłymi leniuchami, bądź farciarzami.

Tak na dobrą sprawę, zdałem sobie sprawę, że mam zadatki na geniusza, bo musiałem ciężko
i długo pracować, żeby coś mieć, żeby coś zrozumieć. Czyli wg tej definicji spełniałem wszystkie warunki na to, żeby zostać geniuszem. Moje ego zostało połechtane w najlepszy możliwy sposób.

Następnie przyszła praca w Instytucie. Gdy zostałem tam zatrudniony, miałem łatkę „złotego dziecka Uniwersytetu”, kogoś, kto jest geniuszem. Strasznie długo walczyłem z tą łatką. Czy skutecznie, tego nie wiem. Z czasem przestałem zwracać na to uwagę.

Drugą definicją geniuszu była ta, przedstawiona mi w chyba najgorszym dniu mojego życia przez pewnego, przesympatycznego starszego Profesora. Osobę bardzo kulturalną, pracowitą, ale w tym wszystkim niesamowicie zwyczajną. Kogoś, kto nigdy nie dał mi odczuć, że jestem gorszy, że jestem mniej wart i mój mały dorobek jest pomijalny i nic niewart. Pamiętam, że Profesor powiedział, że prawdziwy geniusz potrafi o trudnych rzeczach opowiadać w taki sposób, że osoba, która nie ma najmniejszego pojęcia o czym mowa, będzie w stanie zrozumieć ideę, cel oraz sposób wykonania pracy z punktu widzenia szczegółów.

Jako, że Profesor jest osobą poczciwą, ale też gawędziarzem i kolokwialnie mówiąc z lekka pierdołą, raczej rozbawiło mnie to. Można powiedzieć, że kompletnie to zbagatelizowałem. Po kilku miesiącach, trafiłem na książkę Hawkinga, w której opisywał poruszane przez siebie tematy z punktu widzenia mechaniki kwantowej. Te tematy często były kompletnie nie związane (na pozór) z jakąkolwiek fizyką, a co dopiero z tak abstrakcyjnym zagadnieniem jak mechanika kwantowa. Niejednokrotnie mój umysł eksplodował, ale po skończeniu lektury przypomniałem sobie słowa Profesora i wracałem często do różnych fragmentów i mnie olśniło.

Geniusz Hawkinga nie polegał na tym, że potrafił tak wiele w zgłębianej przez siebie dziedzinie, że maczał palce w odkryciu tzw. Bozonu Higgsa. Oczywiście, to też, ale to paradoksalnie fakt pomniejszy, nie mający aż takiego znaczenia.

Nie wiem, czy wiesz jak wygląda opis rzeczywistości z punktu widzenia mechaniki kwantowej. Matematyka opisująca to wszystko jest siermiężna, trudna i żeby płynnie opisywać świat w ten sposób, należy znać całą masę przejść i myków matematycznych. To piekielnie żmudne
i trudne.

A Hawking? Hawking potrafił w wielkim skrócie, bez wykorzystania chociażby jednego równania opisać to, co naukowcy opisują całymi tomami.

Myślałem nad tym wszystkim kilka dobrych dni, po czym doszedłem do wniosku, że status geniusza jest dla mnie kompletnie nieosiągalny. Zrozumiałem, że porywam się z motyką na słońce, a jedyne do czego mogę dążyć, to zostać mądrym człowiekiem. Chociaż teraz, z perspektywy czasu, stwierdzam, że w moim przypadku i to drugie jest zadaniem co najmniej karkołomnym. Tym niemniej, skoro całe życie lubiłem trudne wyzwania, to i tę rękawicę podniosę.

Nie mogę niczego stracić, a co najwyżej zyskać.

W najbliższym czasie odniosę się jeszcze do jednego z rozdziałów, następnie rozpocznę coś nowego, co od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie J

Do zobaczenia,

J.